ERDOREN - powieść mojego autorstwa z gatunku fantastyki
💫
Stare niebo umilkło nad Utre. Wiekowe burze, targające planetą przepadły w jednej chwili. Gdzieniegdzie zbłąkane błyskawice, próbowały walczyć ostatnim tchnieniem z nieznaną im siłą, lecz wkrótce i po nich pozostał jedynie nikły ślad na pokonanym niebie. Niebie, którym władały niepodzielnie, przez tysiące lat, dając energię żyjącym bagnom Ozejrejnu. Powietrze nad bagnami wciąż przesycała elektryczność, kiedy rozpoczął się gniewny pomruk chóralny olbrzymich morpofów. W tej gromkiej pieśni wielkie niezadowolenie, trwoga i obawa. Coś złowieszczego szykowało niebo nad Utre, szarobrunatne obłoki w wirujące woale rozpuszczając, zza których śmierć spozierała na falujące oceany bagien przepastnymi, strasznymi oczodołami. Ocean bagien po najdalsze kresy ostrzegał niebo rozwartymi paszczami, gotowy połknąć, co zaraz wypełznie z chmur kłębów. Ale to coś nie spieszyło się, wirując ospale, powiększało czarną otchłań nad bagniskami, potęgując niepokój jedynie wśród mieszkańców Utre. Zniecierpliwione morpofy, nieprzerwanie ciągnęły swój śpiew zagniewany, dołączając kolejne głosy, coraz wyżej i śmielej wysuwały oślizłe cielska, ocierając już niemal paszczami nieba, gdy z czeluści ogromnej, potworny wąż z ognia zrodzony zaryczał, aż jęknęła kraina bagien. Zawyły w bólu olbrzymy przestraszone ogniem, którego nie znały. Wijąc się w splotach palących, bezwładnie w odmęty bezkresnego bagna się schowały. Stare słońce Yum z trudem zaglądało przez gęstą mgłę, by móc być niemym świadkiem mrocznych porachunków w krainie Ozejrejn na Utre, gdzie czas w prastarej erze utknął, oplatając ją czarnym woalem, by zginęła na zawsze pośród otchłani światów.
W prastarych czasach światło i ciemność były sobie równe. Woda wiatr i ogień nie szkodziły nikomu, ani sobie wzajem. Słońce frywolnie rozświetlało umysły, drzewa rosły wolne, a w ich cieniu każdy mógł zaznać kojącej ochłody, tak ludzie jak i zwierzęta. Wszystko było piękne i zrozumiałe i wszyscy żyli w zgodzie nie znając głodu, strachu i chorób. Wielki cień przesłonił odwiecznie pogodne niebo i wszystko nagle się zmieniło. Cień ten nie dawał kojącego orzeźwienia jak ten, który dawało drzewo a ludzie poczuli smak czegoś, czego nigdy wcześniej nie zaznali. Było to pragnienie i kuszenie. Smak żądzy i zdobywania. Pierwsze miecze wykute w ogniu Oengornu błysnęły blaskiem nad głowami ludzi, lecz nie w chwale krew na nich zastygła. Wśród nich powstał bowiem jeszcze jeden miecz ukuty z niezniszczalnej stali w głębi góry Ergrort złą mocą natchniony. Świat się zmienił, gdy z dna przeklętej góry został podniesiony ludzką ręką. Zmienili się ludzie pod władaniem strasznej mocy. Światło i ciemność stały się sobie obce. Stały się wrogami. Nastała walka, której celem nie było pojednanie. Walka, której nikt nie rozumiał. Walka, która trwa do dzisiaj, ciemnymi mocami podsycana, aż w końcu zgaśnie ostatnie światełko nadziei.
💫
Stare niebo umilkło nad Utre. Wiekowe burze, targające planetą przepadły w jednej chwili. Gdzieniegdzie zbłąkane błyskawice, próbowały walczyć ostatnim tchnieniem z nieznaną im siłą, lecz wkrótce i po nich pozostał jedynie nikły ślad na pokonanym niebie. Niebie, którym władały niepodzielnie, przez tysiące lat, dając energię żyjącym bagnom Ozejrejnu. Powietrze nad bagnami wciąż przesycała elektryczność, kiedy rozpoczął się gniewny pomruk chóralny olbrzymich morpofów. W tej gromkiej pieśni wielkie niezadowolenie, trwoga i obawa. Coś złowieszczego szykowało niebo nad Utre, szarobrunatne obłoki w wirujące woale rozpuszczając, zza których śmierć spozierała na falujące oceany bagien przepastnymi, strasznymi oczodołami. Ocean bagien po najdalsze kresy ostrzegał niebo rozwartymi paszczami, gotowy połknąć, co zaraz wypełznie z chmur kłębów. Ale to coś nie spieszyło się, wirując ospale, powiększało czarną otchłań nad bagniskami, potęgując niepokój jedynie wśród mieszkańców Utre. Zniecierpliwione morpofy, nieprzerwanie ciągnęły swój śpiew zagniewany, dołączając kolejne głosy, coraz wyżej i śmielej wysuwały oślizłe cielska, ocierając już niemal paszczami nieba, gdy z czeluści ogromnej, potworny wąż z ognia zrodzony zaryczał, aż jęknęła kraina bagien. Zawyły w bólu olbrzymy przestraszone ogniem, którego nie znały. Wijąc się w splotach palących, bezwładnie w odmęty bezkresnego bagna się schowały. Stare słońce Yum z trudem zaglądało przez gęstą mgłę, by móc być niemym świadkiem mrocznych porachunków w krainie Ozejrejn na Utre, gdzie czas w prastarej erze utknął, oplatając ją czarnym woalem, by zginęła na zawsze pośród otchłani światów.
A niegdyś były tu ziemie bardzo żyzne, z wielkimi skarbami,
przez mądre i sprawiedliwe narody zarządzane. Ogromne miasta sięgały czystego,
błękitnego nieba, a raźne słońce Yum, żywo rozświetlało planetę, hen po
najdalsze zakątki krainy Ozejrejn, doglądając, by żaden kwiat nie uwiądł, by
żadne drzewo nie uschło z powodu ciemności. Ale w końcu nadszedł czas, gdy ufna
jasność ustępować zaczęła podstępnej nocy, a pogodne niebo nad Utre wypełniło
się groźną czerwienią, której nikt nie mógł zrozumieć. Niebo zapłonęło ogniem,
zrzucając na miasta snopy iskier. Bogactwa przepadły w jednej chwili, w morzu
krwi utopione. Dusze zbłąkane próbują się wyrwać z falujących bagien, na próżno
szukając radosnego słońca, które wraz z nimi umarło. Śmierć żałobnym woalem
okryła planetę i mroźnym spojrzeniem spoziera na bagna prastare, co ożywają
przeraźliwym jękiem wśród mrocznych oparów, prowadząc do nikąd rozmyte cienie.
Nikt nie usłyszy już smutnego wołania proroka, którego słabe słowa wciąż zimny
wiatr po markotnej ciszy nosi, gdzie upiora ciemności rozbudzonego królestwo.
Przestrzegał Ajontal wskazując plamę czerwoną na niebie, błagając naród Utreni.
- To on. Bolgul znów na was patrzy
demonicznym okiem! - ulęknijcie się przed nim, bo nadejdą dni klęski strasznej
w
strugach deszczu krwi i ognia. W wojnach narody skłóconych
królów wyginą, którym demon już umysły zatruł.
Ale miast trwogi, śmiech gromki go spotkał rozbawionych ludzi co
uciechami woleli czas umilać wszelakimi niż jakiegoś szaleńca obłąkanego
słuchać.
- Głupcy, wszyscy zginiecie w strasznych mękach!
Złem potwora karmicie! On tam jest, powiadam wam, wszyscy zginiecie z ręki
demona, który wśród was przechadza pod płaszczem ciemności - lecz nikt już nie
słuchał proroka, aż słońce zgasło na mrocznym niebie oddając planetę wiecznym
koszmarom. Pomrukujące leniwie oceany falujących bagnisk zdają się nucić pieśń
żałobną minionych dziejów. Syk trujących oparów zmieszany z bulgotem
koszmarnych bagien, przerywają tajemnicze dźwięki ponurych mieszkańców
Ozejrejn, z krwi niewinnych wessanej w ziemię pod osłoną mroku zrodzeni. Czy
zły to oni, czy też są oczami złego? Skrzętnie ukrywają prawdę podziemia o
upiornej sławie, nie zdradzając tajemnicy nikomu. Duszne powietrze Ozejrejn,
znów przesyciło się wielką energią a czas wystawił prastarą planetę na kolejną
próbę. Omszałe szczyty gór, niczym głowy strasznych olbrzymów sterczą w czarnej
mgle wysoko ponad taflą bulgocącej mazi, jakoby to byli strażnicy pilnujący
swych włości przed intruzami. Stare wnętrzności skalnych olbrzymów, sięgające
jądra planety, kryły plątaninę niedostępnych podziemnych tuneli i zatęchłych
pieczar, które niczym ogromne żołądki trawiły pozostałości po pulchnych
trasenidach przeszłości, wysysanych prosto z bagien przez świdrujące podziemne
skały, wieloramienne motrifony. Te zaś, w tym dziwnym łańcuchu pokarmowym z
kolei stanowiły przysmak dla króla tego świata przegniłego, olbrzyma o sile
zdolnej przepchnąć góry i zetrzeć w proch każdego, kto stanie na jego drodze.
Ten stwór straszny, to Bugu, twardszy od skały olbrzym o którym powiadają, że
sam zły w nim zamieszkał.
Wojownik o zielonych włosach stał na sterczącym z bagna
omszałym głazie niczym na wyłupiastym oku przyczajonego stwora. W
milczeniu obserwował zmiany na Utreńskim niebie. Zimny wiatr w ściekłej szamotaninie
targał wokół kępami, zeschniętych traw, wplątując ich długie, szeleszczące
łodygi w przygarbione korony drzew, które teraz wyglądały niczym moczarowe
strzygi chichoczące z dziwacznego przybysza. Obcy niewiele przejmował się
cierpkimi odgłosami bagien. Myślami przekraczał głęboko granice podziemia
zaglądając do królestwa władcy świata ponurego. Nie było jednak zamiarem jego
poznać złego i nie zamierzał zadzierać z tutejszymi stworami. Ten, na którym
skupił myśli swe, to Urgorh, książę czarnych krain Madrohu i pan na zamku Akhor
w ciemnościach najgłębszych ukryty. Los tyrana przesądzony. Jak zwierz ciężko
raniony w bitwie, w podziemia Ozejrejnu wtrącony, na śmierć czekał, która spaść
miała z nieba, mocą Ehiotena, wskrzeszona. Żywot księcia Madrohu tu
będzie zakończony, jak zmierzch słońca nad Utre, co bladym światłem ledwo cień
kładzie na krainie oceanu bagien. Gniew w sercu Ehiotena zasiany, w pomście
wojen na Urgorha spadnie wielką siłą, by ciemność odeszła w niepamięć. Na
twarzy jego wciąż zaschnięta krew Aheriehla, króla Lorundanu,
najsprawiedliwszego z królów i wielkiego przyjaciela Ehiotena zmieszana z krwią
syna Aheriehla, księcia Igradosa, mężnie walczących do upadłego na kamienistych
polach Erentrehtu. Z krwi wsiąkniętej w pola bitewne rosła mroczna armia
demonów posępnego Worghotha. W dzień i noc każdą, armie sojuszników jego pod
strasznym naporem mieczy i toporów, mocą magów wspomagani na grzbietach
ryczących groźnie trydonidów, ponad polami czerwonymi od krwi krążąc, pożogę
czynili jeszcze straszniejszą. Wśród nich czarne ptaki, śmiercią karmione,
nieulękłe pośród kłębiącymi się w ścisku, gromadnie opadały skrzętnie
uprzątając pola z trupów pod wzgórzem Arenhent na Erdoren. Wojny przez złych
bogów podsycane mącą w umysłach zagubionych, już przeważają szalę ku zgubnej
ciemności i zatraceniu, przeszłość chlubną gubiąc w odmętach zapomnienia,
oddzielając od przyszłości, pustką wypełnia czas bez przebaczenia. Teraz i w
głowie Ehiotena, podszepty złego umysł zatruwały, od litości resztek w duszy pozostałych
zwodząc do pomsty na demonie namawiały.
- Tu grobowiec twój na wieki, krew trująca w skały
wsiąknie. Kiedy węże spłyną z nieba, upiora czas się skończy - rzekł
a słowa jego niczym wiatr lodowaty z ust śmierci wysłany,
poruszyły drzewami gałęzi martwe w ponurym blasku księżyca.
- Okrutni bogowie. Dlaczego kwiaty więdną, a żyzne ziemie
zamieniają się w popiół ? Czemu zło zwycięża ? Dlaczego musimy walczyć i ginąć
w wojnach okrutnych, których nikt nie rozumie, a tylko w zmąconych umysłach
powstają .
Z czarnych czeluści wirującego nieba, niczym z oczodołów śmierci
wypełzły łby smoków jak zastygła błyskawica czekając na swe uwolnienie .
- Zginiesz upiorze, demonie zła wraz z tą planetą.
Ojcze wybacz, że pochowam wraz z bestią dusze niewinne, podstępem zwabione,
których głosy wciąż majaczą nad bagnami w tej wiecznej nocy. Kiedy Utre zadrży,
zadrży miecz przeklęty paląc dłonie Worghotha.
Siwobrody Worghoth usłyszał w półśnie na kamiennym tronie
złowróżbne słowa wroga. W odpowiedzi król o ponurym licu zacisnął dłonie
bladotrupie na gorejącej czaszce głowni miecza przeklętego, aż stare kości jego
chrupnęły złowieszczo. Wraz z chrzęstem po mrocznej komnacie rozeszła się wnet
woń kuźni Oengornu zmieszana z potem ludu kowali Wolków, spływającym po kutym
wieki temu na rozkaz pana ciemności ostrzu. Ten, który z ciemności dna upiornej
góry Ergrort podniósł okrutne brzemię, ogromną władzę posiadł we wszechświecie.
Krwi żądny niewinnej wciąż karmi złego. Dopóty dzierżawcą, śmierć będzie szła
obok niego. Strach wypełnia ciemność, a cierń otacza wzgórze z zamkiem Somor na
szczycie. Tam od wieży trupiej, wąską szczeliną w murze szepty słychać na
górze, jakby śmierć plany knuła z królem.
- Królu, wypuść nas na Utre - syczały w wężowym
języku upiory miotające się wokół kamiennego tronu szczerząc podstępnie w
śmiertelnym uśmiechu swe straszne oblicza - Wypuść. Wypuść nas na Utre.
Rozedrzemy na strzępy. Rozedrzemy a szczątki wrzucimy do bagien. Wypuść nas
panie.
Król wzmocnił jeszcze bardziej uścisk kościstej dłoni na rogatej
czaszce. Na pooranej od walk bruzdami jego bladej twarzy pojawił się demon
ciemności aż wzgórze zadrżało z ulęknienia i przemówił w te słowa.
- Jeszcze nie teraz. Jeszcze on żyje. Urgorh nas
pomści.To jego zemsta to jego również sprawa. Mój syn żyje jeszcze - Worghoth wykrztusił
słowa cierpkie w goryczy gardło piekące, bo jeszcze w pamięci, co żywo jak
wczoraj by to było, widział Uglegha syna pierworodnego w krwi leżącego ze
strzałą w głowie na polach Erentreht - Jakże me wnętrzności zemsta pali –
zasyczał w jadowym języku .
Każdą nocą koszmarny sen wracał, czerwonymi od krwi polami
Erentreht, pod wzgórzem Arenhent na Erdoren. Widział w śnie tym jak rycerz w
złotej zbroi, dmie w róg złoty, a dźwięk roznosi się ponad walczącymi daleko za
rzekę Eberen, aż po wzgórze Czerwonym Smokiem zwane. Gdy tylko dźwięk rozbijał
się o strome skały, te pękały z łoskotem, zwierza o ohydnej mordzie uwalniając.
Ten łypiąc ślepiami skrzydła postrzępione rozprostował i wzbił się ku niebu
wysoko, aż zniknął w chmurach purpurowych. W następnej chwili niebo ogniem
zapłonęło i spadł deszcz iskier na rycerzy przerażonych. A wraz z żarem strzała
zbłąkana przemknęła ze świstem nad głowami zlęknionych sięgając głowy Uglegha
zwanym Wysokim. Zachwiał się olbrzym w czarnej zbroi. Krzyk straszny cofnął się
śladem podstępnej strzały, lecz nikt nie napotkał zabójcy Uglegha syna
Worghotha, który miecz ostatnią siłą wbił w skałę nim z hukiem miażdżonej na
kamieniach zbroi opadł nieżywy. Widząc to Gaes, brat Uglegha zaciągnął lejce
wierzchowca spienionego w boju i pognał za złotym rycerzem i w czerwonej mgle
przepadł. Worghoth nie miał już synów. Z mieczem przeklętym wzniesionym wysoko,
pędził na czarnym koniu w środku armii wroga, gdy wtem węże z czerwonymi
ślepiami wypełzły z czaszki rogatej, spływając po nim i sycząc rozpełzły się po
polach Erentreht. Krew wroga bryznęła w górę zmieniając się w ścianę ognia i
przeraźliwego krzyku. Kiedy ogień wygasł nastała upiorna cisza a powietrze nad
Erentreht na długo zostało przesycone śmiercią.
- Przeklęty! - cisnął wściekłość pan na zamku Somor - Czemu pozwoliłeś
wypuścić zdradziecką strzałę - opuścił nisko głowę a grube kędziory włosów upiornie
zlepione pokryły twarz chudą i bladą -
Czyż mało ci ofiar daję. Z każdą chwilą rośniesz w siłę mój panie. Jakem
przyrzekł głowę Ehiotena twój miecz dostanie ja zaś wśród nieśmiertelnych u
boku twego stanę. Uspokoił Bolgula, bo miecz rozgrzany wystygł nagle i stał się
na powrót zimnym metalem. Gdy tylko piekący żar zelżał, powstał w uldze Siwobrody
z tronu kamiennego i ciężkim krokiem podszedł do sarkofagu we wschodnim murze
komnaty umarłych. Oparł gorejące dłonie na rogach Bolgula i wepchnął miecz
twardymi mięśniami w otwór grobowca przed którym stanął.
W upiornym świetle księżyca, chuda postać jego odbita na
ścianie, przypominała cień zeschniętego drzewa. Wtedy światło czaszki zgasło i
czerń ponura otoczyła wzgórze cierniste króla zamku Somor. Kłęby obłoków niczym
szal żałobny owinęły się wokół baszt wysokich, a po dziedzińcu i murach spłynęła
jadu sycząca rzeka. Ponad zamkiem na niebie czerwone oczy demonów błysnęły
wśród obłoków spienionych.
- Krwią niewinnych nakarm ziemie - syczały drapieżne
głosy – Nasyć pana ciemności pragnienie. Urgorh, twój syn trzeci, choć martwy
ożyje i powróci do walki na polach Erdoren.
Na ścierwo niezastygłe jeszcze, łapczywe ślepia entrofów
zerkały, pół ptaki, pół małpy w oślizłe ciało obleczone, błyskały kłami w
zakrzywionym dziobie, w skalnych dziuplach przyczajone, inne już do skoku
gotowe zatopić kły, nieznany smak mięsa ciepłego z lubością zakosztować
pragnęły. Urgorh leżał niemrawy, gdy w środku dusza jeszcze nie odeszła,
przeszłością szargana, nieznane w pamięci skrawki przywoływała w której
nieznany wojownik ogromnym mieczem w pierś cięty, upadał na kolana, krzycząc do
kobiety przerażonej z zawiniątkiem płaczącym w rękach.
- Uciekaj Ederino! Biegnij w stronę gór! Uenie! Nie
umieraj – kobieta błagała w stronę męża. Lecz on skonał. Kobieta z zawiniątkiem
na rękach w stronę gór biegnie, a za nią śmiech szyderczy olbrzyma pognał,
wyrywając z rąk matki zawiniątko, strasznym ciosem jej żywot zakończył, w
wyschniętej stepów trawie.
Oszalałe entrofy gryząc się wzajem, kły próbowały na sobie,
wcześniej na skale wyostrzone, bój przy ścierwie o lepsze kąski już rozpoczęły,
nie dostrzegając jak ponury cień z wilgotnych ścian spływający, głaszcze ich
grzbiety błyszczące. Skręciła kark bestii, co już kły w mięsie zanurzyła, dłoń
cienia mrocznego co miał kaptur na głowie, by reszta w skowycie rozpierzchła
się po kątach. Cień pochylił się nad Urgorhem, kładąc przy jego głowie tobołek
z którego znajomy płacz dziecka. Pochylił się cień nad płaczem i odkrył
zawiniątko porwane kobiecie i długi palec wysunięty z cienia oparł na maleńkim
czole, tajemne słowa ku niemu wypowiadając.
- Goda ibesloi ashlejum Aloa - zatoczył ręką nad
dzieckiem znaki i powtórzył raz jeszcze tajemne słowa - Goda ibesloi ashlejum
Aloa. Ten, który zabił ojca i matkę stanął w cieniu ściany wciąż nie
rozpoznany. Gdy ucichł płacz dziecka olbrzym w kapturze bez twarzy zniknął wraz
z tajemnicą w ciemnościach pieczary .
- Czyje to dziecię w okruchach tkwi mej pamięci ? Czyją
to matką byłaś Ederino? Kim zaś Uen, mąż, ojciec i wojownik? Książę Madrohu,
już trup prawie, wzrok miał utkwiony na wilgotnej ścianie, gdzie ślepia
czerwone za wygraną nie dały i w podnieceniu wielkim na mięso łypały - Czują
psie juchy duszę, której jeszczem nie wyzionął. Bolgul wysłał już swe demony.
Słyszę ciężkie kroki - skwierczał głos jego krwią spienioną wypełniony, Na ścianie,
wśród entrofów nagle zrobiło się nerwowo - Są tak odważne, czy też tak
głupie?
Pieczara drżała od ciężkich kroków, a duszność mieszała się z
wrzaskiem wzburzonych entrofów. Stwór o dziesięciu najmniej głowach ogromnych
jak domy, wynurzył się nagle z tunelu, a w każdej rzędów parę jak sztylety
sterczących zębów, ogniem wszystkie ziejące. Osiem łap wielkich niczym filary
dźwigały monstrum na dwieście stóp wysokie. Zatrzymał się stwór pośrodku
pieczary i jakby zamarł na chwilę. Z ogromnych pysków na długiej szyi syk
gorącej pary zmieszanej z gryzącym dymem jak z kotłów piekielnej maszyny
wypuścił olbrzym. Trzy żółte plamy na czole tej masy, za ślepia służące wlepiły
się w ścierwo na dnie pieczary leżące. Entrofy zawiedzione, że już umknął im
kąsek upatrzony, wyć poczęły gromko, żal swój poprzez mocz na olbrzyma oddając,
nie mogły nic innego uczynić wobec siły przybyłego, nie zdając sobie sprawy
jakie będą skutki czynu tego. Łby jedzenia łaknące spenetrowały pieczarę, gdy
nagle jak młoty walące o ścianę snop iskier wywołały mieszając się huk z
przeraźliwym piskiem rozświetlił nagle pieczarę. Tuż obok Urgorha, głucho
uderzył o skałę entrof zmiażdżony w koszmarnym skręcie. Deszcz entrofów posypał
się na dno pieczary.
- A jednak głupie… - książę zacharczał szydząc z
ptakomałp, że nie on a one ucztą są na bestii stole. Kiedy Bugu nasycił
wnętrzności entrofami, skierował swe ślepia żółte na kąt pieczary. Leżące
ścierwo mógł wetrzeć w skały, lecz łby uniósł w górę, wypuścił pary, jak z
pieca rozpalonego i odszedł znikając w podziemiach królestwa swego. Ocalony,
choć w płucach czuł żar piekącego odoru, nie mógł mieć żalu za tę niedogodność
do pana podziemnego królestwa Ozejrejn.
- Oszczędziłeś mnie choć nie znałeś - ból coraz bardziej
wykrzywiał mu usta toteż i słowa postrzępione były nie gorzej niż jego ciało.
Leżał teraz drętwy w mrocznej pieczarze, samotny pośród resztek tego, co się
entrofami zwali, wsłuchując się w ponure dźwięki planety - Ehiotenie -
wycharczał krwią bulgocząc w ustach - Dobijesz czy brak ci odwagi - jęknął
boleśnie, próbując poruszyć zmiażdżone ciało. Z tą chwilą ucichło w pieczarze.
Urgorh wyruszył na spotkanie braci ze świata umarłych.
- A to co takiego ? - zielony warkocz Ehiotena, jak żywy wąż
zakołysał się na boki. To niezwykły dar u Atelian i potężna siła, oczy nocy,
najczulsze . Za koszmarnie poskręcanymi pniami wiekowych drzew, mignęło blade
światełko. Zdawało się płynąć, wolno ponad martwymi falami bagien w kierunku
Ehiotena - Jeszcze jedna zjawa ale jakże inna od tamtych. Czego chcesz ode mnie
zjawo z Utre? – zadał jej pytanie, nie oczekując odpowiedzi . Po chwili,
postać za mgłą, wysoka, strasznie wychudzona, w ręku dzierżyła kształt miecza,
jakby z rozżarzonej stali - To majak jakiś w umyśle mym siedzi - wyszeptał
cicho - Idź precz jeśliś demonem złego.
Zjawa nie bacząc na słowa podpłynęła bliżej, na skraju wyspy się
pochylając, lecz nie w ukłonie, ale jakby coś zgubiła. Pochylając nisko
przygarbione plecy, mieczem w bladej ręce po bagnach szurgała. Ehioten
przyjrzał się teraz z bliska jasnej głowie z długą siwą brodą.
- Znam cię chyba maro. Tyś jest….- starzec uniósł twarz
bladą i spojrzeniem zimnym, pełnym smutku twarz Ehiotena natchnął - Czego ode
mnie chcesz starcze ? - zapytał atelianin – lecz starzec w milczeniu przygarbił
chudy korpus poświatą bijący, przenosząc wzrok błądzący na niemrawe bagna.
Dopiero teraz atelianin dostrzegł, czego wcześniej nie zauważył.
- Znam ten kształt - rzekł zaskoczony - to miecz Harkana.
Skąd tutaj ? Spojrzał nieufnie na postać przygarbioną. Pod długą białą brodą
jego dostrzegł znajome jakby rysy i wnet wróciły, jako żywe smutku przepełnione
wspomnienia o najwspanialszej osobie - Ojcze ? - zadrżał głos niepewny z trudem
dobyty. Wahał się, czy nie rozmawia z marą - On uszedł cało, choć ty byłeś
zwycięzcą. Nie znajdziesz go wśród umarłych. Otoczony armią nikczemników nigdy
nie opuszcza zamku Somor na ciernistym Torusie.
Tam bezpieczny i stamtąd wojuje, rozsyłając demony ciemności z
miecza przeklętego, złem zatruwa umysły budząc potwora czarnego. On chce mojej
głowy, już wysłał sługi Bolgula. Starzec przerwał nagle swe poszukiwania,
prostując zgarbione plecy, jak dawniej uniósł miecz wysoko, z okrzykiem do
boju, lecz szybko umknęła chwila uniesienia a ręka co ciąć wroga zamiarowała
opadła zmęczona.
- Jakże ty musisz cierpieć - rzekł Ehioten rozgoryczony -
Zadręczałeś swe myśli po powrocie z Otnaki kiedy gładziłeś włosy małego
chłopca, najmłodszego spośród sześciu twoich synów. Jestem dumnym synem Harkana
Dun Dauda odkąd noszę na piersi amulet białego smoka przez ciebie mi
podarowany. Pamiętam jak każdej nocy w cichości podchodziłeś do mego łóżka i
dziwnymi słowami przemawiałeś, aż do dnia kiedy umarłeś. Przesunął rękę na
pierś, gdzie biały smok ogrzewał ciało jego. Zapamiętałem te słowa choć nigdy
ich nie zrozumiałem. To brzmiało jak rytuał. Niebiański rytuał w mym sercu.
Rehve Gotro enthorwal Ehioten emes. Rehve Gotro enthorwal Ehioten emes, w kółko
powtarzałeś ojcze i teraz gdy mówię te dziwne słowa to samo ciepło rozchodzi
się po moim ciele. Wtedy byłem chłopcem, widzisz teraz mężczyznę.
Bał się, że go nie poznał ale czuł, że tak jest dobrze. Ujrzał
teraz ducha starego króla błądzącego między gwiazdami, który w obłędzie
zapomniał drogi do krainy snu wiecznego.
- Czasem wydaje się, że i ja zbłądziłem wśród gwiazd
dalekich, szukając tego co mi nie dane. Kim więc jestem? Jakie jest moje
zadanie? Ehioten spojrzał na ducha jakby od niego spodziewał się wyjaśnień,
lecz tamten wciąż szukał co zapomniane.
- Czy wiesz ojcze ile łez smutku królowej matki
przesiąkło ściany zamku twego. Ona wciąż oczekuje i wypatruje w kierunku
Otnaki. Czy tak miało się stać ojcze, byś nigdy nie poznał synów moich, a
wnuków twoich. Teraz stoisz obok, nie słysząc nic co do ciebie mówię. Czy tak
miało być ?
- Rehve Gotro enthorwal Ehioten emes , Rehve Gotro
enthorwal Ehioten emes - przerwał mu nagle głos przez ducha powiedziany, po
czym duch starego króla podpłynął do niego wyciągając rękę, którą przyłożył do
piersi syna - Rehve Gotro enthorwal Ehioten emes. Kiedy powtórzył słowa, amulet
białego smoka rozgrzał się do białości. Wirujące kręgi prześwietliły bladą dłoń
przesłaniającą amulet wojownika. W jednej chwili wszechświat rozbłysnął jak
olbrzymia kula ognia . Wichry o największej sile uniosły w górę ocean bagien a ogromne
błyskawice niczym strzelający bat gniewnego Ithiriona zatrzęsły zgorzkniałą
Utre .
- Ehiotenie! - krzyknął starzec wznosząc ku niebu
kościste ręce - Oto kim jesteś! To twoja moc! Moc bogów Obaronu!
- rzekł wyniosłym głosem – piętnastu wyruszy niebawem poza
granice swojego świata, pół bogowie, pół śmiertelni. Czas nagli, czas się
wypala.
Kiedy żywioły ucichły, stary król Harkan, położył dłoń na
ramieniu Ehiotena, a ten poczuł jego ciepło jak od żywego człowieka. W
spojrzeniu króla, było coś ciężkiego, jakby jakieś zaległe wspomnienia dręczyły
przeszłość jego. W końcu odezwał się w te słowa.
- Kochałem twoją matkę, lecz to nie błękitnooka Kajosta
wydała cię ze swego łona. Jesteś synem Adlanty – bogini, która najpiękniejsza z
córek boga słońca Klodala. Król opuścił siwą głowę - Wiem, jak trudno będzie ci
zrozumieć moje wyznanie – westchnął jakby zrzucił wielki ciężar z siebie.
- Jak to możliwe? – Ehioten wątpił w słowa mary - Nie
było przy mnie innej kobiety, prócz matki. To ona mnie wychowała, Kajosta.
Twoje słowa maro nie mogą być prawdą.
Duch starego króla snuł dalej wyznanie, blaknąc coraz bardziej w
ciemnościach bagien Ozejrejnu.
- Stwórcy zbyt długo mrużyli oczy na poczynania
niedoskonałych, rządnych uciech ludzi, którzy w swej pysze szczęście im dane
zmącili wojnami i niedobrymi uczynkami. Nie widząc innej rady Klodal, zesłał
Adlante, by wybrała mężów godnych, by wybrała ich żony. Każde dziecię
natchnięte mocą białego smoka Gotro gotowe, by stanąć w przyszłości do walki z
czarnym demonem. Czas się wypala. Czas nagli.
W końcu zjawa zniknęła w dali a wiatr znów poruszył trawami, w
których strzygi upiorne zdawały się ganiać, roznosząc swój chichot ponury,
ponad bagnami.
Nad Urgorhem w czeluści najgłębszej pieczary bez duszy leżącym,
bezszelestne ptaki zatoczyły już krąg szeroki, szepcząc w ludzkim języku,
słowa.
- Nie czas, jeszcze nie czas twój Urgorhu. Wyrwiemy cię
ze szponów śmierci w szafranowe barwy odzianej. Czas mroku już blisko, czas
mroku już blisko, tyś naszym panem. Niepokój umysł Ehiotena owładnął.
- To niemożliwe! - zmarszczył brwi i czoło – Znów ta sama
moc na ratunek barbarzyńcy przybywa. Magu przeklęty, gdzie się skrywasz. Nie
zdążysz tym razem, nędznika ocalić.
Otworzyło się niebo i tysiąc błyskawic spadło na krainę bagien.
Za nimi z czarnej otchłani nocy wychylił się długi pysk węża. To Rogun
zawezwany mocą Ehiotena wyśliznął się z nieba i spełznął na krainę bagien.
Rycząc przeraźliwie, okręcił się wokół góry olbrzyma i zniknął w podziemiach.
- Niech wąż pochłonie twe ścierwo i strawi – Ehioten
zacisnął pięści. Czuł, że jest już słaby i pora na Atelion wracać, lecz nie
będzie to jeszcze koniec walki.
Korony drzew poruszone przez węża wypuściły z koszmarnych ramion
wielkie i ciężkie owoce mięsistych spluk, które huczącym deszczem z wysoka spadały,
rozbryzgując się o skały. Głośne uderzenia rozniosły ponad bagnami odór jaki
dawno nie gościł w tej okolicy, dając tym sygnał do uczty wspaniałej dla
stworów z bagien. Kosmate tipłuchy zwiedzione okazją, ruszyły natychmiast
skosztować smaku zbliżonego do mięsa zgniłego. Jeden po drugim z bagnistego wypełzały
błota okropnie przy tym cmokając i prychając przyklejały się długimi mackami do
omszałej skały. Tłusty miąższ rozbryzganych owoców łapczywie do swych odwłoków
poczęły wciągać ssawkopyskami, aż wkrótce po takim obżarstwie, ledwo mogły
utrzymać się pod własnym ciężarem na oślizgłej skale i z pluskotem na powrót
wpadały w toń mrocznego bagna, aż nasycone i ukojone całkiem zniknęły pod jego
falującą powierzchnią.
- Los Urgorha, został już przypieczętowany. Zmiażdżony i
pożarty zakończy żywot książę Madrochu w paszczy Roguna, jak owoc cuchnącego
spluka połknięty przez oślizgłego tipłucha.
Kościste palce dzierżawcy z trudem oplatały głownię przeklętego
miecza, znów mocą żaru piekielnego rozgrzaną. Worghorth dostrzegł w myślach
swych cień maga, co już podążył za śladem węża, by wykraść przed nim trupa z
mrocznych głębin Utre.
I widział to wojownik, syn Atelionu.
- Dlaczego tak późno
odkryłem twój chytry plan demonie ciemności?!
Zagrzmiał głos jego, daleko ponad bagna, aż ku niebu niosący zawołanie
Zagrzmiał głos jego, daleko ponad bagna, aż ku niebu niosący zawołanie
- Niech smoki Gondalu
spalą Utre nim cokolwiek opuści te bagna cuchnące!
Ehioten naprężył mięśnie raz jeszcze a warkocz zielony smagnął niebiosa uwalniając potwory ogniem ryczące. Złowieszcze cienie zakryły niebo pogrążając Utre w jeszcze większych ciemnościach. Krążąc nad krainą bagien, długie jęzory ognia cięły Ozejrejn przenikając skały i moczary, aż do jądra planety. Utre topniało niczym stal w rozgrzanym piecu, niosąc po kresy oceanu bagien głosy mąk palonych ofiar.
Ehioten naprężył mięśnie raz jeszcze a warkocz zielony smagnął niebiosa uwalniając potwory ogniem ryczące. Złowieszcze cienie zakryły niebo pogrążając Utre w jeszcze większych ciemnościach. Krążąc nad krainą bagien, długie jęzory ognia cięły Ozejrejn przenikając skały i moczary, aż do jądra planety. Utre topniało niczym stal w rozgrzanym piecu, niosąc po kresy oceanu bagien głosy mąk palonych ofiar.
Lecz martwe ciało Urgorha zdążył już odnaleźć przebiegły mag Haidon.
Wyprzedzając palący wzrok węża i zagłuszający ryk smoków wypowiedział
tajemnicze słowa.
- Selaj ałum batsha, edelej igwat seteg selaj ałum batsha,
owejlorwe edelej – rozniosły się słowa maga po pieczarze echem kilkakrotnym z
tuneli powracając.
Ptaki o zmorach wyglądzie krążyły coraz żwawiej w ciemnościach
pieczar wtórując.
- Jeszcze nie czas twój Urgorhu. Powrócisz na naszych
skrzydłach do świata żywych. Niech dusza twa do ciała powraca, tyś nie umarły,
nim umknie gdzieś w oddali, by błąkać się w świecie zapomnienia. Rogun nie
dawał wygrać potężnej magii. Ogniem rozgonił szczebiocące ptakozmory po
najmroczniejszych zakątkach pieczary, kilkoma splotami owinął się wokół ścierwa
mrocznego rycerza i ten zniknął w jego paszczy. Lecz czar maga już był rzucony,
nieulękłe ptaki choć oszołomione obsiadły węża i szponami ostrymi szarpać zaczęły
ognistą skórę jego. Kiedy ten pysk tylko otworzył rozwścieczony, skoczyły do
paszczy węża głęboko, by wykraść trupa, który jeszcze nie został strawiony.
Walka była okrutna i wiele ptaków zginęło, lecz z martwych po trzy się
odradzały, aż w końcu oczy, jak rozpalone żółcią metale, Rogunowi wydziobały.
Ten paszczę z olbrzymimi sztyletami rycząc w bólu rozwarł szeroko, a ptaki
tylko na to czekały. Wyrwały trupa na pół strawionego, szponami okręcając
zdeformowane ciało i wyfrunęły z podziemi lecz na smoki natrafiając. Rogun
okaleczony wystrzelił w górę siłą tysiąca błyskawic. W szale, oślepiony pożerał
tysiące ptaków a te wciąż przybywały z głębokiej otchłani. Od żaru smoków niebo
zapłonęło wielkimi pochodniami. Tonących ptaków w oceanie bagien nikt już nie
policzy, nikt już nie ocali. Jeden wśród ptaków, księcia mroku niosący,
przebijał się odważnie przez gorące pochodnie wzbijając się coraz wyżej ponad
nie. Czarem otoczył się Haidon odpornym na smoczy ogień i zniknął w chmurach
skłębionych odlatując na Koge do zamku Thengor na szczycie góry Enor.
Ocean bagien płonął żywym ogniem, a pośród ryku tego w mękach
traconych, Ehioten na rozpalonym głazie stał wzburzony.
- Kiedyś odkryję twoją tajemnicę Haidonie ! - zawołał
wzburzony w stronę nieba - Wracajcie smoki Gondalu. Wracaj Rogunie na Zore i
lecz rany swoje. Umknęły potwory w ciemności kryjąc zło swoje. Niebo nad Utre
znów zmieniło barwę. Nieruchomy Atelianin wtopił się w groźny pejzaż płonących
bagien z
białym smokiem łopoczącym na szkarłatnych spodniach, salianową nicią wyszytym przez Kartiany, wróżki z Lobradu. Uporać się z cieniami przeszłości raz jeszcze będzie musiał na ziemiach upiornych. Palące wiry wzniecone przez smoków, długo jeszcze przesycały powietrze nad Utre. Rozgrzane smoczym ogniem głazy z hukiem eksplodowały tworząc szczeliny szerokie z których tryskały w górę strumienie błotnistej lawy. Ogromny wąż mieszkaniec od wieków tych bagien, wybudzony ze snu głębokiego wychylił łeb o smoczym pysku i jasnozielonym wzroku, przywędrował wraz z nurtem prastarej rzeki pod kępy gęstych traw. Przebijające mglistą powłokę oczy gada utkwiły na nieznanym mu osobniku. Niepomny, co wydarzyło się za sprawą obcego, w krainie Ozejrejnu, przerażający czarny pysk powoli i niepostrzeżenie wyłonił się z bagnistego szlamu. Być może ciekawość, być może głód nakazał mu skraść się niepostrzeżenie. Długa na kilkanaście metrów czarna płetwa uczepiona grubego jak pień grzbietu, bezszelestnie jak upiorny wachlarz wzniosła w górę setki ostrych szabel dając widok jakoby rycerze ciemności w zemście zaczaili się do swego oprawcy. Stare wysłużone drzewa, jakby już dość nadźwigały się wiekowego ciężaru, stękając pochylały nisko szerokie konary mocząc niechętnie swe bezlistne gałęzie. Te które w swej słabości wiekowej nie wytrzymały ostatnich poruszeń, z ciężkim pomrukiem kończyły żywot tonąc w morzu cuchnącej mazi.
białym smokiem łopoczącym na szkarłatnych spodniach, salianową nicią wyszytym przez Kartiany, wróżki z Lobradu. Uporać się z cieniami przeszłości raz jeszcze będzie musiał na ziemiach upiornych. Palące wiry wzniecone przez smoków, długo jeszcze przesycały powietrze nad Utre. Rozgrzane smoczym ogniem głazy z hukiem eksplodowały tworząc szczeliny szerokie z których tryskały w górę strumienie błotnistej lawy. Ogromny wąż mieszkaniec od wieków tych bagien, wybudzony ze snu głębokiego wychylił łeb o smoczym pysku i jasnozielonym wzroku, przywędrował wraz z nurtem prastarej rzeki pod kępy gęstych traw. Przebijające mglistą powłokę oczy gada utkwiły na nieznanym mu osobniku. Niepomny, co wydarzyło się za sprawą obcego, w krainie Ozejrejnu, przerażający czarny pysk powoli i niepostrzeżenie wyłonił się z bagnistego szlamu. Być może ciekawość, być może głód nakazał mu skraść się niepostrzeżenie. Długa na kilkanaście metrów czarna płetwa uczepiona grubego jak pień grzbietu, bezszelestnie jak upiorny wachlarz wzniosła w górę setki ostrych szabel dając widok jakoby rycerze ciemności w zemście zaczaili się do swego oprawcy. Stare wysłużone drzewa, jakby już dość nadźwigały się wiekowego ciężaru, stękając pochylały nisko szerokie konary mocząc niechętnie swe bezlistne gałęzie. Te które w swej słabości wiekowej nie wytrzymały ostatnich poruszeń, z ciężkim pomrukiem kończyły żywot tonąc w morzu cuchnącej mazi.
Ehioten Dun Daud był równie, co drzewa wyczerpany wieloma nocami
walki. Być może słabość ta nakazała by spoczął na chwilę wśród kępy wypalonej
trawy. Otoczył się kokonem usnutym z mgieł i w śnie zbierał siłę do powrotu. Na
Atelion do synów, młodych książąt i swojej ukochanej królowej, Letredy.
Wężosmok zaspokoiwszy ciekawość, być może sen przerwany chcąc dokończyć, osunął
się miękko do koryta rzeki prastarej, opływającej niemrawo góry olbrzymy.
Złożył dzidy nastroszone i zniknął tak cicho jak przybył pod powierzchnią
rozkołysanego oceanu bagien. Pomruki niezadowolenia starej planety długo
jeszcze słychać będzie, aż hen po najdalsze zakątki krainy Ozejrejn. Wiekowe burze
wnet się ożywią, wskrzeszając morpofy nadwątlone w obcej im walce. Urgorh był
już daleko, by w ciemnościach Koge wracać z krainy umarłych do żywych. Do walki
znów stanie u boku ponurego króla Worghortha, powiernika miecza przeklętego. Na
czele armii demonów mocą miecza Bolgula prowadzony, ku zatraceniu światów, do
ciemnej strony nieczystą siłą zwiedziony. Wokół Ehiotena zawirowało powietrze o
szklisto bladej barwie. Gruby warkocz naelektryzowanych włosów jak żywy wąż wił
się na rozgrzanych plecach wojownika. Ten stał nieruchomo przygotowując się do
powrotu. Gdzieś na ciemnym niebie blado mrugała jego szmaragdowa planeta,
Atelion. Ehioten zniknął niepostrzeżenie a szklisty wir rozpłynął się w
wilgotnym powietrzu. Ocean bagien dogasał, powoli zapominając, że był świadkiem
niedokończonej walki. Gdzieś w oddali wśród pomruków olbrzymich morpofów, ciemne
niebo rozświetliło się jasną poświatą. Nad Utre znów powróciły wiekowe burze nasycając
powietrze życiodajną energią z tysięcy błyskawic.
Tego dnia, kiedy powrócił król z samotnej bitwy, na rozkaz kormidora generalnego Utoka Krun Dauka, wytoczono z chłodnych i głębokich piwnic najpilniej strzeżone sekrety. Sekrety w cichości przetrzymywane i z dala od rozgrzewającego słońca, które zaszkodzić by wszak mogło temu jakże delikatnemu skarbowi. Skarb to był niewątpliwie, bowiem w smaku był cudownie orzeźwiający a na domiar niebiańsko kojący wszelkie złe frasunki. Im starszy był, tym lepszy, co powszechnie i zgodnie uznawano. Ten cudowny skarb w pękatych, drewnianych beczkach był skryty i przed pokusą ludzką bacznie strzeżony. Ale właśnie dziś ondo i ongo bo o tych skarbach właśnie mowa, po wielu latach spędzonych w samotnej ciemności w końcu ujrzały jaskrawe i ciepłe słońce, lecz nie długo zdołały się nim nacieszyć, bo zaraz z lubością znikały w spragnionych brzuchach mieszkańców. Ondo chlubiło się kremową zawiesistą pianką w kolorze szafiru a ongo z kolei unoszącą się nad kuflem turkusową mgiełką. Oba miały jednakie powodzenie i świetnie smakowały, a już nader miały zdolność rozwiązywania języków i poprawiania humorów zwłaszcza przy akompaniamencie, dobrej, tanecznej i śpiewnej muzyki ulicznych muzykantów. Męska część błękitnego miasta, rzecz jasna w głośnych rozluźnionych rozmowach wychwalała waleczne wyczyny ulubionego wodza i bohatera w jego niezliczonych przygodach pośród gwiazd na dalekim niebie, a że był również królem nader bardzo przystojnym, to ta druga, czyli niewieścia część miasta, wzdychając, ponętnie spoglądała w kierunku strzelistego zamku Balldun, mieniącego się w barwach słońca odbitego w gładkiej jak powierzchnia zwierciadła, szmaragdowego jeziora.
Nostalgii westchnień dopełniała wspaniała niczym ołtarz okrywający jezioro kolorowym witrażem panorama przecudnej urody roślin z Nadejskiego ogrodu skąpana tęczowymi bryzgami setek połyskujących w tle długich wodospadów z łoskotem opadających w dół z wysokich niekończących się białych stoków góry Ozer. Jakby nie dość tego widoku, ze wszystkich drzew, kwiecistych łąk wokół jeziora jak i jego samego, podniosły się do lotu, każde z fruwających stworzeń, duże i te najmniejsze, nawet te które układały już skrzydła do snu, dodając do tego oszałamiającego już spektaklu, piękny wielobarwny żywy kobierzec. Cud sięgający, aż po samo niebo, które również w tej radosnej chwili chciało dołączyć się do zabawy, kołysząc i trzepocąc na boki różowymi obłokami, tudzież przypadkiem wytrząsając na ziemię po parę kropel rześkiego deszczu, który został przyjęty przez wszystkich z wielką ochotą po jakże niezwykle gorącym dniu .
Bogowie takie zjawiska nazywają po swojemu rajem i sami pewnie teraz z dala, gdzieś przez maleńkie otwory między owymi obłokami leżąc na nich samych niczym na najdelikatniejszym puchu, podglądają
z zachwytem ten radosny świat, w cichości ukryty w szmaragdowej mgle, gdzieś w bezkresnych próżniach galaktycznych przestrzeni.
Ale co to? Wysoko w chmurach na szczycie białej góry osiadł niezwykły stwór, którego olbrzymi cień przesłonił niemal połowę zbocza pokrytego złocisto pomarańczową barwą późno popołudniowego słońca. Cień wyraźnie rozpostarł szeroko skrzydła wzbudzając niemały lęk swą nieznaną mieszkańcom miasta Akhlun sylwetką. To nie był cień ani ptaka ani owada a jedynie z czym ów cień mógł się kojarzyć to ze znaną wszystkim mieszkańcom doliny Garium, małą niegroźną jaszczurką zwaną Geke. Geke w istocie zamieszkiwała góry białe i w istocie też nazywano ją smoczą jaszczurką. Ale żeby aż tak wyrośniętą?
- To nie Geke – w końcu zaczęli powątpiewać mieszkańcy doliny – To musi być prawdziwy smok.
Zgadywali choć nikt nie miał pojęcia jak wygląda prawdziwy smok z racji tej że smoki należały już do gatunków dawno wyginiętych a może przynajmniej tak im się tylko zdawało bo smoki należą do gatunków bardzo długowiecznych a smoka niezmiernie trudno zabić.
Wszyscy znali opisy ze starych dziejów, kiedy to smoki fruwały sobie swobodnie będąc władcami na Atelionie, ale pewnego dnia jak głoszą księgi przepadły wszystkie bez śladu. I nawet kości po nich nie pozostały jakby mgłą się stały. Wtedy to właśnie nastała era ludzi. Są wśród nich dzisiaj i tacy, co wierzą, że smoki nigdy nie umierają, lecz śpią teraz głęboko w skalnych pieczarach.
- Smok musiał wypełznąć z wnętrza góry! – wołali zaniepokojeni mieszkańcy – Księgi Tladzkie to przepowiedziały. Nadchodzi czas wielkiej trwogi a może i wojny.
- Chyba nas nie zaatakuje? A co jeśli tak? Może przecież spalić nasze miasto. A jeśli przysłali go bogowie? Czym im zawiniliśmy? Mieszkańcy zadawali sobie pytania drżąc na widok stwora, a co niektórzy nawoływali już nawet o wszczęcie alarmu. Wtedy to z tłumu, ktoś postanowił wreszcie opanować ogólny niepokój.
Głos ten należał do Diberiona, mędrca i sędziwego mieszkańca miasta Akhlun, który miał wielkie poważanie bo wiedzę posiadł równą księgom dziejów Atelionu. Starzec wsparł swe wysłużone ciało na srebrnej lasce a jego długa popielata broda lekko poruszyła się od słabego wiatru.
- Mieszkańcy Akhlun – zwrócił się do zgromadzonych - To smok Gotro. Wypełzł ze swojej najgłębszej pieczary pod smoczą górą w której spał wystarczająco długo. Oby słońce na naszym niebie zaświeciło jutro równie jasno co dziś. Oby deszcze nigdy nie skwasiły naszych pól. A wiatr nigdy nie zagnał ptaków do krainy cienia. Smok się obudził. Smok wypełzł spod góry – Diberion był pełen trwogi.
- A może byliśmy zbyt głośni? – zawołał młodzieniec, niejaki Kasmes z uśmiechem wskakując na stół – Zapewne za chwilę nas pożre w okrutnej zemście.
- Głupiś – oburknął go Zagar jego kompan widać mający więcej rozumu i może mniej buzującego piwa w głowie – To biały smok – Słyszałem o nim. Nigdy nie uczynił nikomu krzywdy.
- A skąd wiesz? – sarkastycznie odpowiedział druhowi Karmes – Jesteś aż tak stary byś to pamiętał ? W książkach raczej są same bajki wyssane z palca.
- Może tak a może nie. Ale tak przynajmniej jest opisane – trwał przy swoim Zagar – To dobry smok i ja się go nie boję – dodał, choć sam nie był już pewny czy ma rację, czy też może jej nie ma.
Podczas przekomarzania się dwojga młodzieniaszków, ktoś zauważył jak stwór na szczycie oderwał się od niego i wzbił wysoko w zataczając nad szczytem góry szerokie koło.
- Patrzcie, tam. Nad górą. Smok wzbił się i szybuje !
W chwilę potem było już tylko gorzej bo smok skierował swój lot wprost ku błękitnemu miastu, co przysporzyło mieszkańcom wielkiej trwogi. W miarę zbliżania się stwór rósł do olbrzymich rozmiarów przerażając i płosząc wszystko co żywe na swej drodze. Do błękitnego miasta dotarł szybciej niż strzała wystrzelona z łuku. Teraz, gdy krążył już nad miastem można było poznać jego prawdziwe rozmiary. Nie dziwne, że jego cień przesłonił niemal całe zbocze góry Ozer. Był biały jak śniegowy puch a łuski jego od samego ogona aż po koniec długiego pyska błyszczały jak oszlifowane diamenty. Budził prawdziwy strach i jednocześnie podziw a wiatr z jego skrzydeł przewracał stoły suto zastawione jadłem i winem. Okiennice i drzwi domów trzepotały z wielkim trzaskiem w drewniane framugi. Na spokojnym dotąd jeziorze poderwała się wielka fala. Drzewa Nadejskiego ogrodu chyliły swe konary kładąc się niemal na ziemi niczym w pokornym pokłonie. Smok fruwał nad miastem jak wielki duch, i chyba nie zamiarował zrobić krzywdy komukolwiek, bo ani ogniem nie zionął ani pazurami nic nie wyrywał. Na domiar tego, że nie jest szkodliwy, ku uciesze wszystkich mieszkańców poczynił mienić się wspaniałym blaskiem milionów połyskujących w zachodzącym słońcu szafirów, rubinów i brylantów. Raz nawet podczas jednego okrążenia udało mu się zniknąć na chwilę, otrzepując na ziemię pył z miliarda drobnych kryształków, które osiadły na każdym domu, ulicy nie mówiąc już o ubiorach zachwyconych smoczą sztuczką mieszkańców. Na koniec oszałamiającego pokazu zmienił się potwór w wielobarwną tęczę zataczając ostatnie już okrążenie nad błękitnym miastem po czym skierował się nad długą taflę jeziora. Przelatując nad nią nisko pocierał twardymi łuskami o jej powierzchnię a mieszkańcy mieli wrażenie że jezioro zaczyna unosić się wraz z wbijającym się coraz wyżej smokiem, który bezszelestnie szybował w stronę zamku. Gdy się oddalał jego wielkość malała z każdą chwilą. Kiedy był nad zamkiem zatrzymał się na krótką chwilę nad jego strzelistymi wieżami w barwach szafiru, turkusu i szmaragdu, niczym obłok wyrwany wprost z nieba, po czym ostro ruszył w stronę szczytu na który wcześniej wypełzł, zostawiając po sobie jedyny ślad w postaci wielobarwnej mgły z wolna opadającej na całą krainę u stóp wielkiej białej góry. W końcu zniknął gdzieś w szczelinie skalnej, jak senna mara jak obraz na jawie a ludzie niepomni zdarzenia bawili się dalej.
W ślad za wielkim stworem za górą chowało się również zmęczone słońce, które na pożegnanie minionego dnia zdążyło błysnąć jeszcze kilkoma brylantowymi promieniami. Nadchodzącą ciemność natychmiast rozgoniły tysiące latarni i latarenek rozświetlając soczystym żółtym światłem każdą ulicę i każdy zaułek błękitnego miasta. Powróciły dyskusje i śpiewy przy winie, które trwały aż do późnej nocy. Byli i tacy co uważali, że smok to sprawka czarodziejów z Ordgarun. Być może na cześć powrotu króla uwarzona. Być może mieli rację, być może mogli mieć tylko podejrzenia.
Gorok Ahalak był jednym z tych co nie mieli złudzeń. Tego późnego popołudnia spędzał samotnie czas na wieży ze szkarłatnego kryształu i długo rozmyślając palił swą ulubioną fajkę, wpatrując się w bezkresne niebo z zachodzącym z wolna pomarańczowym słońcem. Stary Zulor od niepamiętnych czasów zamieszkiwał w dolinie Garium, gdzie rosły złote drzewa płaczące srebrnymi łzami, z których powstała srebrna rzeka Urk. Drzewa tam nigdy nie traciły liści a wonne kwiaty i owoce nie miały sobie równych w barwie i cudownym smaku.
Starzec zaciągnął głęboko w płuca dym z fajkowego ziela lenkowego, kiedy smok zataczał nisko krąg tuż nad szpiczastym szczytem a potem bezgłośnie zniknął wraz z ostatnim tego dnia promieniem słońca chowającego się za horyzontem długiego pasma białych gór.
- Tak więc zaczęła się ostatnia era dziejów Atelionu – rzekł w stronę gwiazd na nocnym niebie. Biały rycerz wskrzeszony smoczym oddechem powstanie z krain uśpionych, by znów zmierzyć się z cieniem. W kuźniach królewskich pod górą, już zapłonęły piece i słychać stukot ciężkich młotów. Powstaną na nowo miecze i zbroje złotem, srebrem i karbetem połyskujące, jak smocza łuska twarde. Ach, gdyby moje dłonie odzyskały dawne siły. Gdybym mógł znów chwycić miecz i stanąć u boku z Harkanem, nie byłoby przeciw nam równych – stary Zulor wspomniał czasy ostatniej walki na ErdOrn, gdzie pod wzgórzem Arenhent trwał bój przeklęty o dzisiejszą erę.
Stary Gorok przygarbił zmęczone plecy spoglądając smutno w stronę gwarnego Akhlun, gdy nagle południowy wiatr przyniósł do jego szkarłatnej wieży niezwykle skoczną melodię. W jednej chwili starzec wyprostował się i wymienił swe ponure oblicze na zdecydowanie pogodniejsze. Stuknął twardym kosturem o podłogę, aż głośnym echem odbiło się od białej góry. Jego chude nogi same rozpoczęły wesoło podrygiwać a usta zawtórowały im wesołą przyśpiewką.
Po co gadać o tym, co już zatarł czas.
Po co odgadywać, co jutro czeka nas.
Łyk słodkiego wina dziś wystarczy nam.
Więc bawmy się, więc bawmy się.
Aż nowy świt powita dobrym dniem.
Bo radość wielka gości w sercach nas.
Więc bawmy się, do rana jeszcze długi czas.
Niech stary kij i stary gnat, również humor ma.
Oha, uha, wietrze graj melodię graj.
Tymczasem wewnątrz komnat zamku, skąpanych świetlistymi barwami kryształowych witraży, od wczesnego poranka, tego dnia panowała zupełnie wyjątkowa atmosfera. Nieco inna niż w roztańczonym i rozśpiewanym mieście za jeziorem. Każdy kto żyw w nieustannej krzątaninie obowiązków zdawał się przemieszczać po błyszczących taflach podłogi tak cicho jak to było tylko możliwe. Nawet rozmawiano szeptem, a wszystko po to by nie zakłócić snu króla.
Trwały właśnie przygotowania do wielkiego wieczornego balu na tysiąc gości, kiedy właśnie zastanawiano się nad tym skąd na parapetach, posadzkach, meblach, posągach i wielu innych przedmiotach pojawiła się nagle błyszcząca kolorowa materia i nie był to bynajmniej wszędobylski zwykły kurz, lecz coś bardzo dziwnego bo w dotyku było przyjemne nawet słodkawe w smaku a potem rozpływało się i wsiąkało we wszystko na czym osiadło. Szeptano też, że niedawno widziano dziwnego stwora fruwającego nad jeziorem i martwiono się czy stwór ten aby, nie zakłócił snu króla.
Oczywiście do tego, by nikt nie zmącił snu Ehiotena był wyznaczony nie byle kto, tylko sam strażnik snów. Poza tym królewską sypialnię umieszczono wysoko we wschodniej szmaragdowej wieży, daleko od codziennego życia mieszkańców zamku Balldun i tego co działo się wokół jeziora a już na pewno od tego co działo się w rozbawionym mieście Akhlun po zachodniej części zamku w dolinie Bent. Ten, który czuwał nad snem króla nazywał się Tetton i czynności te wykonywał należycie od wielu, wielu lat. Właściwie nikt już nie pamiętał, kiedy sędziwy Tetton przybył do zamku. Być może minęło już 300 lat a może i 10 lat więcej. Lecz tego roku coś było niepokojącego w jego zachowaniu. Może to dlatego, że był już stary i właściwie jedyny na tym zaszczytnym, aczkolwiek bardzo odpowiedzialnym stanowisku.
Król tak mu zaufał, że właściwie nigdy nie pomyślał o zastępcy dla
poczciwego i zasłużonego Tettona, którego miał również za swego wielkiego przyjaciela i doradcę. Bowiem Tetton nie tylko był strażnikiem snów, lecz znał się też na wielkiej magii, mimo, że był niewielkiego, właściwie małego wzrostu, bo był krasnoludem.
Tetton westchnąwszy, spojrzał przez niewielkie okienko na błyszczącą tysiącami promieni pomarańczowego słońca, jedwabną taflę jeziora Matatu, w której wyraźnie odbijał się jak w kryształowym zwierciadle kolorowy zamek z setką strzelistych wież a tuż za nim niczym wyraziste tło odbijała się biała góra Ozer. Oczywiście i jemu również ukazał się przelatujący smok co odebrał raczej za dobrą wróżbę i właściwie spodziewał się jego, a może nawet maczał w tym palce bo na magii co jak co, ale znał się doskonale. Jego wzrok był teraz zwrócony tam, gdzie rosła stara kępa spaśnych drzew, wśród których na niewielkim skalnym pagórku zwanym Pik Antem, stała wytworna drewniana chata kryta grubą strzechą. Z komina nie dostrzegł, by wydobywał się tego dnia biały dym. A była to przecież pora na ulubiony napar z żółtych aksamitnych liści mędrowca, który uwielbiał popijać, a przy tym kosztować się wonną ziołową fajką najznamienitszy przyjaciel Tettona. Mowa oczywiście o Lergongalu, ogrodniku.
- Gdzie jesteś teraz stary przyjacielu? – westchnął - Nie będę już z tobą chadzał po świetlistych ścieżkach ogrodu. Nie będę siedział z tobą przy kominku i rozprawiał o sprawach nader ważnych i oczywistych. Wypoczywasz sobie u źródeł Sparen, teraz kiedy nadchodzi zły czas dla żywych. Miejmy nadzieję, że młody pan Wapatun jest godny twego zastępstwa. Młody ale rozsądny. W nich nadzieja. My starzy już nie utrzymamy miecza w ręku ani nie naciągniemy łuku. Jakże ja ci zazdroszczę przyjacielu.
Zmartwiony krasnolud z gęsto zaplecioną w drobne pęczki wiekową brodą połączoną z długimi wąsami w kolorze ciemnej zieleni, stukał w parapet palcami, zerkając nieufnie na środek komnaty snów. Stała tam czara z kryształu niebieskiego na smukłej kryształowej nodze posadowiona. Poprawił maleńkie okulary osadzone na wielkim czerwonym purchawkowatym nosie i zaczął mruczeć jakieś tajemne słowa, po czym zabawnie kołysząc się na boki przemierzył niewielką odległość dzielącą go od okna do czary. Dla Tettona te kilka kroków trwało całą wieczność, jednak nie to było jego udręką, lecz to co działo się w środku czary. Ogromne zwierciadło falowało leniwie odbijając parę pochylonych nad nią, kiedyś błękitnych a dziś już szarych oczu i purchawkowaty nos poniżej, który nie zawsze był purchawkowaty. Z całej głowy spadały wprost do zwierciadła gęsto zaplecione warkocze, ale mimo to, że się w nim zanurzały ni krzty nie nasiąkały wodą, bo to co w nim falowało, było nie wodą lecz magią, w której kryły się głęboko ukryte wspomnienia, jak też to, co mogło wydarzyć się w całkiem niedalekiej przyszłości, której nie możemy dostrzec mimo, że nieubłaganie dążymy w kierunku przeznaczenia, ponieważ nikt nie pamięta snów i tylko wprawne oko strażnika dostrzeże to co jest niedostrzegalne dla naszego umysłu w mrocznych sferach wyobraźni.
- Niedobrze, niedobrze – westchnął ciężko, upewniwszy się, że czarne plamy na falującej tafli zwierciadła wcale nie ustępowały.
- Na szczęście sen króla wciąż jest mocny, a nieczyste wspomnienia z Utreni opuszczają jego ciało tonąc na wieczność w pułapce snów Giodenesa. Muszę coś zaradzić zanim król zacznie się budzić – zaniepokojony Tetton poczłapał w kierunku kamiennego podestu z głowami szpetnych glagów wyrzeźbionymi pośród dziesiątków dziwnych znaków o tajemnym znaczeniu. Tam księga na moc zamknięta sekretnych formuł pilnowała przed wścibskim okiem. Tetton oparł drobną dłoń na białych znakach w grubej skórze wołnaka wytłoczonych i wypowiedział dwa słowa w krasnoludzkim języku.
- Brswih ghascih .
Posłuszna księga odchyliła podwoje do świata eliksirów i formuł na każdą dolegliwość skutkujących .
Te dotyczące królów, miały swój osobny rozdział i wymagały szczególnej wiedzy, której Tetton był absolutnym mistrzem.
- Olukus adebdus nelikus aplakus mokulus apluktanon drepodeus nustekotus – stare słowa Gorgaru odnalazł na trzydziestej trzeciej stronie.
- Teraz tylko pozostało odnaleźć tę jedną szufladę. Hmm – podrapał się po brodzie – Tę jedną a tu są tysiące. Tak stare jak księga. Jak stare są dzieje Atelionu. Więc na co ja czekam ? – ogarnął wzrokiem ścianę, aż po szczyt baszty – Czas rozpocząć magiczną podróż i odkurzyć sekretną komnatę.
Poszukiwania utrudniała wiekowa warstwa kurzu oraz pajęcze sieci w cichości utkane pomiędzy regałami i szufladami z racji rzadkich tu odwiedzin tego jakże ważnego skarbca wszelakich eliksirów i tajemnych amuletów .
- Hmm, świetnie – zamruczał, drapiąc się po gęstej brodzie – gdzie jest HG 1278.
Tę właśnie jedną, spośród tysięcy takich samych szuflad musiał odnaleźć, by zdobyć eliksir.
- Eh. Przydałaby się tu kobieca ręka – Tetton nie krył swej narastającej nieporadności, która niestety nie chciała iść w parze z wielką wiedzą, której to z wiekiem z całą pewnością wciąż przybywało.
- Stary już jestem – westchnął strażnik z południowej wieży zamku Balldun – Jakże chciałbym już odpocząć, a tu idą ciężkie czasy. Muszę koniecznie postarać się o pomocnika. Eglindor ze szkoły Oddagu. Ten chłopiec ma bystry umysł i pamięć doskonałą. Tak właśnie uczynię. Jutro poproszę króla.
Ta myśl dodała mu otuchy i zwinności z jaką rozpoczął podróż krętymi schodami po ścianie regałów. Coraz wyżej i dalej. Czas zatarł już wiele napisów na wiekowych skrytkach. Szuflady stały się kruche i zmurszałe, a schody drgały pod każdym krokiem.
- Akrokus fenus – Eliksir młodości.
- Klektopuk opamuk – Te pozwalają być szybkim jak błyskawica.
- Oplinent ergahos – O krople na niewidzialność. W nadchodzących czasach mogą być przydatne.
Tetton wspinał się i wspinał coraz to wyżej, oglądając skrupulatnie każdą szufladkę. Wiele mikstur pamiętał doskonale, ale i wiele też wymknęło się z pamięci. Dobrze, że każdy z nich jest zapisany w starej księdze eliksirów.
- Może najpierw warto by znaleźć ten przywracający staremu krasnoludowi pamięć – rzekł przekornie i dodał przezornie - Oby tylko nie okazały się zwietrzałe.
Czas się dłużył na krętych schodach i trzeszczących drabinach, aż w końcu wzrok jego padł na skrytkę z przebijającymi się przez grubą warstwę kurzu dużymi literami i cyframi oznaczającymi szufladę o nazwie HG 1278. Tetton odkurzył napis i przeczytał.
- „Nelikus aplakus”- Antidotum na złe moce. Wreszcie cię znalazłem.
Ostrożnie spróbował wysunąć szufladkę, lecz ta tylko drgnęła i zaraz zacięła się, co spowodowane było zapewne wypaczeniem starego drewna. W wąskiej szczelinie, udało mu się dostrzec smukły kształt z czarnego szkła zakończony mocno zmurszałym korkiem.
Ostrożnie wsunął drobną dłoń w szparę w nadziei iż jego małe palce uchwycą pożądany obiekt o wąskim kształcie. W końcu, przy niemałym bólu i wielkim sprycie jego wysiłek opłacił się. Flakon tkwił w jego dłoni. Na pożółkłej kartce wieki temu przyklejonej do czarnego szkła, wciąż widniał wyraźny napis.
- Apluktanon – westchnął z ulgą – Ostatni raz użyłem go 200 lat temu. Depledor miał wiele szczęścia, że uszedł cało Morkutom, lecz umysł zdążyły zatruć mu bestie, na co trzeba było sporej dawki użyć, by rozum księcia odczynić. Eliksiru zatem zostało niewiele, ale to mocna mikstura więc powinno wystarczyć.
Tetton nagle zachwiał się na szczeblu drabiny, aż skrzypnęło groźnie. Chwilę walczył z utrzymaniem równowagi a trzeba przyznać, że odległość od dna wieży była dość spora, a gdy już trzymał się mocno, krzyknął strwożony
- Na zły urok, korek zbyt mocno spróchniały !!! Kto wie, czy nie należy eliksiru przygotować od nowa. Co robić? Co robić?
Czas ucieka. Czas ucieka. Katastrofa.
Mocny sen króla, nie raz próbował go zwieść fortelami, próbując przemycić podstępem demony do świata Atelionu. Lecz zadaniem Tettona było, by po każdej wojennej wyprawie, umysł wielkiego króla był czysty jak kryształ ze wzgórza Nojah, jak czysta jest rasa potomków Isenitów. Tym razem sprawa była o wiele poważniejsza. Ehioten wciąż opierał się czystości zwierciadła, a złowrogi cień czyhał tuż na pograniczu snu i jawy, by w cichości, nie zauważenie, podstępnie, przedostać się do krystalicznego świata ładu Atelianów.
- Chyba jest całkiem świeży – oświadczył, ostrożnie próbując zapachu mikstury swym wielkim czułym nosem – Jedna
kropla powinna wystarczyć. No może dwie, gdyby czas nieco osłabił działanie eliksiru.
Tetton chwiejnym krokiem poczłapał do czary
- A jeśli nie zadziała ? – szarpały nim wątpliwości.
Zerknął na zwierciadło z nadzieją, że być może ciemnych plam tam już nie zobaczy. Niestety, próżna nadzieja.
- Uparte licho – skomentował trwające zdarzenie – Nie opuścisz tej komnaty demonie. Abglab ansezab ileore bakrad .
Mag wysunął dłoń i ostrożnie przechylił fiolkę, upuszczając błękitną kroplę eliksiru na falujące kręgi zwierciadła.
- Abglab ansezab ileore bakrad. Wszystko na nic. Plamy nie znikają! – krzyknął .
Wlewał krople za kroplą i w kółko powtarzał zaklęcie za każdym razem zamykając oczy. Kiedy je otwierał czarne plamy wciąż tam były zdając się naigrywać ze śmiesznych rytuałów pulchnego krasnoluda czarodzieja.
- Niedobrze – wyksztusił zdławionym głosem – Na dodatek król się budzi. Co robić ? Co robić ? – kręcił się w kółko, trzymając mocno flakon w którym wciąż jeszcze całkiem sporo eliksiru zostało. Uporczywie odrzucał myśli o najczarniejszym ze scenariuszy. W końcu decyzja mogła być tylko jedna. Przechylił do góry dnem czarny flakon. Zwierciadło zawrzało, a wielka mgła wypełniła po brzegi komnatę snów. Przestraszony Tetton zdążył wykrzyknąć.
- Marny mój koniec ! - i jak rażony błyskawicą opadł na podłogę. Pusty flakon po Apluktanonie potoczył się z omdlałej dłoni wprost pod stary regał, przepadając wśród gęstych pajęczyn i omszałego od wiekowej starości kurzu.
Wkrótce nastąpił orzeźwiający ranek. Złote słońce nieśmiało wychyliło swe jasne oblicze zza szczytu góry Ozer. Cicha ciemna noc okrywająca jeszcze niedawno zamek powoli zaczęła ustępować powracającym ze spokojnego snu wesołym barwom dnia. Pierwsze dźwięki rozśpiewanych ptaków wypełniły niebo, łąki i lasy zachęcając kwiaty do ukazania światu swych pięknych kształtów i nasycenia powietrza tysiącem przeróżnych zapachów.
Przez kolorowe witraże basztowej komnaty snów wdarły się żwawe promienie słońca, wesoło figlując po kryształowych ścianach i posadzce. Wścibsko zaglądały w każdy kąt i na wielkie regały z miksturami, aż w końcu postanowiły zatrzymać się na okrągłym czerwonym nosie maga Tettona, łagodnie łechcząc jego nozdrza. Mag zmrużył oczy i chciał podnieść się z twardej niewygodnej posadzki, lecz jakiś bezład przyciskał go mocno do niej. W zasadzie nie przypominał sobie dlaczego usnął właśnie tu pod czarą a nie w swoim wygodnym łożu własnej sypialni.
- Na mą głowę spadł chyba wielki głaz – narzekał próbując unieść obolałe ciało, chociażby do pozycji siedzącej – Ojojoj - stękał obmacując głowę w poszukiwaniu guza czy jakichkolwiek sińców na ciele potwierdzających niemiłe zdarzenie.
- Co tu się u licha ciężkiego wydarzyło? Pamiętam tylko, że nasz król wrócił z dalekiej wyprawy. Przygotowałem dla niego sen oczyszczający ze złych wspomnień i….chyba sam przy tym nie opatrznie utraciłem pamięć?!
Próbował na próżno złożyć okruchy pamięci, bo głowa była w zupełnej rozsypce.
Ehioten z szerokim uśmiechem powitał dzień z okna wschodniej szmaragdowej wieży zamku Balldun.
- Mistrzu Tettonie. Spisałeś się świetnie. Co za lekkość czuje w sobie . Zmęczone mięśnie znów stały się sprężyste, a głowa pozbyła się mrocznych myśli. Czy wspomniałeś przypadkiem o jakimś życzeniu, przyjacielu?
- O tak, a właściwie to… – stary krasnolud zawahał się - Dziękuję królu, ale tym razem sen twój był nieco zmącony, więc mogły zakraść się niepożądane myśli, także i moje. Całkiem to możliwe. Teraz królu mam tylko jedno życzenie, położyć się do mojego łóżka. To była dla mnie niezwykle ciężka noc.
- Tettonie. Zdawało mi się, że nad naszą krainą przelatywał biały smok?
Zamiast odpowiedzi, król usłyszał tylko głośne chrapanie. Sprawa smoka więc została odroczona. Był natomiast pewien iż słyszał prośby starego zmęczonego strażnika snów o wsparcie.
- Eglindor. Ten chłopiec zdaje mi się często odwiedzał Lergongala i jest chyba zaprzyjaźniony z Wapatunem. Tak. Myślę Tettonie, że zasłużyłeś na dobrego i uczciwego pomocnika – Ehioten poparł życzenie starego przyjaciela.
Do sypialni króla wtargnął niespodziewanie długi świeży powiew
wschodniego wiatru niosąc w sobie uzdrawiający i rześki bukiet zapachu z tysięcy kwiatów Nadejskiego ogrodu.
Nabite nową mocą ramiona napięły złote rękawy zwiewnej koszuli a zwinny zielony warkocz z ulgą rozluzował swe pęki uwalniając z nich gęsty pióropusz połyskujących w świetle porannego słońca długich włosów. Smocza łuska, którą nosił od poczęcia pod prawym ramieniem załaskotała przyjemnym uczuciem.
- Jakaż to radość usłyszeć o poranku radosny śpiew ptaków z ogrodu Lergongala - westchnął wciągając do płuc głęboki haust
przesiąkniętego kryształem górskiego powietrza.
- Nacieszyć oczy doliną Eghoret i Nituak, aż po daleki horyzont zakończony ośnieżonymi górami Alhiet.
W jednej chwili powietrze zmieniło swój smak, stając się gorzkie i cierpkie. To wzburzyło jego szczęśliwe myśli. Kiedy spojrzał w zaróżowione od lekkich obłoków Ateliońskie niebo wypełnione rozśpiewanym ptactwem, dostrzegł niewielki ciemny cień
przemierzający z północy na południe. Nie było wątpliwości.
- Masz rację Tettonie. Coś czyha. Coś się czai. Czułem to w śnie. Czuję to teraz – twarz Ehiotena zasępiła się a w głowie usłyszał jakże znajomy głos.
- Tak królu, synu Dun Dauda. Zło coraz śmielej toruje sobie ścieżki do ostatnich błogich krain z krańców nieba. Wypełzło z ciemności i coraz zuchwalej kąsa. Przeciska się niczym kwas przez każdą szczelinę i nasącza jadem czyste ziemie, zatruwa powietrze i wodę – Gorok Ahalak nie spał tej nocy kiedy toczyła się narada i kiedy radość trwała z powrotu króla do białego rana.
- Wróg się zmienił. Czarnoksiężnicy mącą umysły. Byliśmy ślepi na losy Zea, kiedy przez wieki tamtejsze ludy w okrutnym cierpieniu nasączały ziemię własną krwią. Nie wtrącaliśmy się do morderstw i wojen, które były nam obojętne a krwawy zapach coraz śmielej nęcił demony i przyciągał mrok. Urgorh rośnie w siłę. Chroni go najczarniejsza magia. Czułem to na Utre. Czuję to teraz. W mroku Zea stworzy armię z dawnych prochów i spróchniałych kości największych złoczyńców i okrutnych barbarzyńców. Zwoła wszystkie potwory drzemiące od stuleci pod tamtejszą ziemią.
Własną krwią podpisze i przypieczętuje z nimi pakt w ponurej ciemności. Lecz będą tacy co stawią mu opór . Zwą ich aniołami z nieba.
- Bogowie Obaronu dajcie nam siłę w walce z demonami, kiedy nadejdzie czas ostatniej wojny, kiedy miecze skrzyżują się w walce na śmierć i życie. Koła czasu uruchomią grony artefaktów wszystkich światów, gdy ziemia znów zadudni pod ciężkimi kopytami na ErdOrn a powietrze wypełni się skowytem milionów gardeł. Milcząca od wieków rzeka Eberen wypełni się krwią zgorzkniałą. Zapłoną lasy a popioły wiekowych drzew osiądą na zbrojach wraz z kurzem wznieconym w najsurowszej bitwie. Mroczna góra Ergrort zwołuje armie demonów jakich nikt jeszcze nie widział. Bolgul nakazał Wolkom kuć nowe miecze w ogniu Oengornu, które wkrótce zapragną krwi niewinnej pod wodzą Worghotha, okrutnego dzierżawcy, sługi miecza niezniszczalnego – stary Zulor nie miał wątpliwości co do swoich słów.
– Nadchodzi nowa era. Smoki budzą się ze snu. Czternastu rycerzy białego smoka złączy się w walce. Widziałem dwa cienie na niebie większe od słońca.
Zasmucony Ehioten zakończył rozważną rozmowę ze starym Zulorem bo raptem usłyszał dźwięki o wiele radośniejsze niż ponure myśli. Z komnat zamku popłynął do jego uszu ożywiony wesoły gwar. To Tetton zdążył już ogłosić, że sen króla dobiegł końca i czas rozpocząć wielkie przyjęcie. Toteż w całym zamku przystąpiono do zastawiania stołów wszelkim jadłem. Muzycy na wielkich salach żwawo stroili instrumenty, tancerze ćwiczyli taneczne układy a aktorzy swoje role. Poczyniono też przygotowania do wielu turniejów. Wszystko zakończy się rzecz zrozumiała wielką radosną zabawą do białego rana na cześć króla oczywiste.
Jezioro Matatu pięknie lśniło w porannym słońcu, rozrzucając jedwabisty blask po całej dolinie Nituak i Eghoret. Jakże ten widok radował serce Ehiotena po ciężkiej walce na upiornej Utre, kiedy znów mógł nasycić zmysły pachnącym kwiatem z pól i łąk otaczających górę Ozer.
Powróciły radosne wspomnienia, kiedy to wydawać by się mogło ganiał jeszcze całkiem niedawno z braćmi po zamku, w niekończących się zabawach w chowanego. Wciąż słyszał odbijające się od ścian komnat pouczające a i nierzadko karcące głosy ojca. Znał tu każdy zakamarek i każdy kąt ale spiżarnia i kuchnia babci Zoelandy były szczególnie wyjątkowe i najchętniej odwiedzane podczas beztroskiej zabawy miejscami. Babcia Zoelanda a jakże, często przeganiała małych intruzów, ale gdzie tam było mierzyć się z takimi spryciarzami jak wiatr prędkimi. Spryciarze ci podstępnie i przebiegle dawali się złapać powolnej babci, która ma się rozumieć nigdy nie wypuściła małych łasuchów z pustymi kieszeniami, napychając je rzecz jasna słodkimi łakociami. Dopiero potem przepędzała małych łobuziaków ze swoich włości surowo grożąc palcem i jakże słodkim uśmiechem na twarzy.
- Łza się w oku kręci – westchnął – A niech mnie. I dziś bym tam się zakręcił, ale czy wypada arcykrólowi podkradać ciasteczka – roześmiał się zaglądając w myślach do pachnącej cudownymi aromatami kuchni z wiecznie krzątającą się tam babcią Zoelandą.
Serce Ehiotena zabiło mocniej, kiedy to na tle śnieżnego szczytu
góry Alhiet, za wschodnim brzegiem jeziora dostrzegł dwa lśniące w
słońcu punkty mknące wprost w stronę zamku.
- Ech i są dzieci moje - westchnął – Mnie było bawić się w chowanego a im dziś, nic tylko wyścigi w głowach.
Wzrok jego pomknął ku brzegowi jeziora, gdzie jak mu się zdawało ujrzał boginię lśniącą, spacerującą pośród tysięcy kwiatów .
- Jest i wasza śliczna mama. Czy przyjmiesz królowo dar skromny od swego sługi ?! – zawołał w stronę jeziora, gdzie błysnęło coś w różowym piasku schowane.
Letreda zdawała się nie słyszeć dochodzącego z zamku głosu. Przechadzała się brzegiem jeziora i zbierała świeże kwiaty do koszyka wyplecionego z kryształowych nici, gdy nagle dostrzegła dziwne światełko promieniującym z różowego piasku. Ostrożnie pochyliła się nad nieznaną jej nigdy wcześniej błyskotką wyglądającą zupełnie jak mały ognik siedzący na plaży. Gdy przyjrzała się uważniej zauważyła w tym czymś drobniutką postać, która chyba uśmiecha się do niej i błagająco wyciąga drobne ręce prosząc o podniesienie z plaży.
- Jakiś ty piękny – westchnęła urzekłszy się widokiem ciepłego ognika.
- Kokgekakge – nagle usłyszała milutki jakby dziecięcy głosik.
- Kim jesteś ? spytała zaskoczona
- Kukkikika – znów odezwał się drobny aksamitny głosik.
- Wiem czyja to sprawka – odwróciła głowę w stronę wschodniej wieży.
Ehioten siedział na szerokim parapecie okna, pogwizdując wesołą melodię, gdy nagle usłyszał zbliżające się kroki do jego komnaty.
- Nie teraz braciszkowie, nie w tej chwili - szepnął zakłopotany.
Nie ucieszyli się bracia widokiem znikającego Ehiotena, który właśnie wybrał inne towarzystwo.
- Bracie….- zawołali i tyle go widzieli.
Ehioten w jednej chwili objawił się tuż przed boginią na plaży i ukłonił się nisko niczym wierny poddany.
- Witaj królowo – przywitał piękną żonę i ujął jej dłoń przykładając do swej piersi.
- Serce tęskniło i tęsknić będzie, choćby światy miały upaść – rzekł romantycznie, jak na króla przystało.
- I ja tęskniłam mój władco – usłyszał w odpowiedzi jej ciepły upragniony głos.
- Kikguekokgeka – ognik na różowym piasku przypomniał o swoim istnieniu.
- Piklakbu. Znaczy ogień życia – pośpieszył z wyjaśnieniem - To dar od bogini Telod dla królowej wszystkich Atelian. Noś go przy sercu a odwdzięczy się wielką przyjaźnią.
- Piklakbu - uśmiechnęła się – A więc to jest twoje imię. Czy zechcesz zatem zostać moim przyjacielem ? – spytała czule.
Ognik podskoczył radośnie, jakby chciał powiedzieć „o tak, tak” ale zamiast tego wyszło śmiesznie brzmiące.
- Piklakbu otati akilablab duuuu nornu.
Co oczywiście w języku bogów miało oznaczać „ Piklakbu jest bardzo zadowolony ze swej nowej bogini.
- I ja też tak myślę Piklakbu – potwierdził Ehioten.
- Mój drogi mężu, o czym wy mówicie? – zaskoczona Letreda zażądała wyjaśnień
- Piklakbu myśli, że jesteś boginią i do tego najpiękniejszą. Jest teraz bardzo szczęśliwy.
Królowa uśmiechnęła się najszczerszym z uśmiechów.
- Nie jestem boginią mój ty radosny Piklakbu – pochyliła się nad ognikiem chcąc pogładzić jego żywiołową poświatę, obawiając się jednak czy aby ognik nie jest zbyt gorący. Szybko przekonała się, że ognik wcale nie parzył. Owszem, był ciepły, ale wystarczająco by można go było bezpiecznie pogłaskać.
- Jest mi bardzo miło – królowa odwdzięczyła się ognikowi -
Chciałabym podziękować bogini Telod, ale zwykłe królowe nie spotykają się z boginiami.
Królowa ostrożnie ujęła ognik w dłonie. Był tak mały i lekki, że mógł zmieścić się w każdej kieszeni. Piklakbu spojrzał głęboko w oczy królowej i po namyśle rzekł.
- Moja pani jest dobra. Piklakbu już to wie – zaskoczona Letreda usłyszała miły głosik tulącego się do dłoni ognika, który szybko nauczył się rozumować mowę Atelianów.
- Niebywałe – zachwycała się królowa – Zechcesz być moim przyjacielem ?
- Piklakbu będzie bronił swoją nową boginię. Piklakbu nie pozwoli zrobić krzywdy nikomu mojej nowej pani – rzekł mały ognik i wygodnie położył się na jej dłoni.
- Chyba zasnął – szeptem powiedziała królowa do swojego męża – Będzie mu wygodnie w moim koszyku – ułożyła malca na miękkich kwiatach – Biedaczek - westchnęła – Musiał być bardzo zmęczony.
Królewska para przez dłuższą chwilę w milczeniu przechadzała się wzdłuż brzegu jeziora Matatu. Nie chcieli zakłócać snu ognikowi, a tyle mieli sobie przecież do powiedzenia. Póki co, musiały wystarczyć im radosne i czułe spojrzenia.
Ehioten chciał coś powiedzieć, lecz Letreda przyłożyła do jego ust swój palec .
- Ciii - szepnęła - Słyszysz, to śpiew cytelli, piękny,
nieprawdaż ? Słucham jej codziennie, choć nigdy nie widziałam tego stworzenia. Jest tak płocha, że czasami spłoszy ją mój oddech.
Zamieszkała wśród kwiatów tam na wzgórzu. Czasami mam
wrażenie, czuję to, że ona śpiewa tylko dla mnie, lecz wstydzi się ukazać. Letreda zatrzymała się na chwilę i w zamyśleniu spojrzała w dal okrążając wzrokiem białe góry, jezioro i kolorowe łąki.
- Synowie nasi stali się już mężczyznami. Chcą być godnymi
następcami swego ojca . Całymi dniami ścigają się w dolinach,
wonidami a ja patrzę na nich i martwię się.
- Ależ Letredo, to jeszcze dzieci - rzekł do niej obejmując czule jej
smukłe ramiona.
Poczuł , że ciało Letredy drży. Bał się, że spłoszy miniony czas, który był dla nich niezwykle łaskawy. Spojrzał na pobladłą twarz królowej.
Była taka piękna i spokojna, a jednak wyczuwał w tej gładkości jakiś nadchodzący niepokój .
- Oni już nie są dziećmi mój królu. Zajęty walką nie zauważyłeś jak podążyli twoim śladem. Stałeś się ich wzorem – rzekła zamyślona. Ehioten uprzytomnił sobie jak bardzo pochłonęła go walka z
Urgorhem, jak dużo upłynęło już czasu. A przecież wciąż przed
oczami miał jeszcze obraz beztroskich dzieci biegających jak on sam kiedyś po zamkowych komnatach, łąkach i lasach, pływających łódką po jeziorze i łowiących ryby.
- Witaj ojcze - usłyszał nagle za swoimi plecami głos Galanara,
ten sam głos, który zapamiętał przed ostatnią wyprawą a jednak
brzmiący inaczej. Obrócił się wolno jakby bał się tego co za chwilę
ujrzy. Ale ujrzał młodzieńca, wysokiego, pewnego siebie z wielce
nonszalanckim błyskiem w oczach. Jego dawne cieniutkie, podrywane wiatrem jasnozielone włosy stały teraz nastroszone czupurnie gęstym
pióropuszem na jakże odmienionej mijającym czasem głowie.
Wpadli sobie w ramiona śmiejąc się jak dzieci podczas radosnego
powitania. Podczas tego czułego powitania Ehioten wyczuł niezwykłą moc promieniującą z syna. Teraz był już pewien. Zrozumiał o czym chciała powiedzieć Letreda. To była moc wojownika.
Galanar stał przed nim już nie jako dziecko ani młodzieniec, lecz był to już dojrzały mężczyzna z iskrą w oku.
Zmartwił się choć powinien być dumny. Sam mało co pamiętał kiedy stał się mężczyzną. Te wspomnienia zostały niczym w mgle schowane i teraz musiał powoli wydobywać je okruchami do jasnego umysłu.
- Może jest zbyt wcześnie by spotkać miał ich koszmar złego ? – bił się w myślach.
Moc, która biła z wnętrza Galanara dodawała otuchy i nadzieję na przyszłość.
- Zostanie coś dla mnie z tych czułości ojcze ?
Zamyślonego króla wyrwało znienacka kolejne zaskoczenie. To był głos Egnona. Starszego o cały loreański rok od Galanara, drugiego syna.
Ten jednym szusem zwinnie opuścił swój długi srebrny pojazd
i dołączył do rodziny. Rozmawiali krótko, prawie wcale. Po chwili
ojciec i synowie objęli się ramionami i rozpoczęli jakiś dziwny taniec
pohukując przy tym dziwacznie. Był to taniec siruaków, inaczej zwany tańcem zwierząt. To bardzo zabawny taniec i poważny zarazem, ponieważ nie tylko, że trzeba było wiernie naśladować ruchy wielu zwierząt, co czasem wyglądało wręcz komicznie, ale należało być przy tym niezwykle majestatycznym tancerzem, zwłaszcza kiedy zwierzęta przygotowują się do walki, czasem na śmierć i życie.
Letreda podziwiała swych mężczyzn w tych akrobatycznych i niezwykle widowiskowych popisach. Miała wręcz wielką ochotę
dołączyć do nich, lecz bała się, że nie dotrzyma kroku. Przycupnęła
więc na pobliskiej kępie puszystej trawy przyglądając się jedynie z boku temu dziwnemu rytuałowi naśladującego dziki i nieokiełznany świat zwierząt.
Cieszyła się tą chwilą razem z nimi choć w głowie jej krążyło pełno
trwożnych myśli. Bała się, że oto tych trzech wspaniałych mężczyzn
wkrótce tam daleko, gdzieś poza niebem Atelionu, wchłonie wielka otchłań. Staną gdzieś do morderczej walki z przerażającym upiorem,
a ona pozostanie sama z pustką w sercu i tylko śpiew cytelli
niesiony ciepłym górskim wiatrem będzie osładzał jej długie dni w
przerażającej samotności.
Ehioten z żalem odkrył płoche myśli Letredy.
- Ta dzielna kobieta zniesie wszystko, lecz jako matka musi
troszczyć się o swych synów. Są jak pisklęta w gnieździe orła, gotowi do lotu. Młodzi, silni, charakterni i zbyt mało doświadczenia – pokonywał myśli.
Jako ojciec rozumiał strach matki, lecz jako wojownik nie mógł okazać słabości.
- Wróg jest potężny. Upiory wojny dudnią w bębny. Młode orły opuszczają gniazdo i ruszają ku przeznaczeniu.
- Ojcze - wyrwał go z zamyślenia głos Galanara - Martwisz się o nas
całkiem niepotrzebnie. Zrobiliśmy duże postępy, potrafimy walczyć.
Ehioten zerknął na syna niedowierzając co usłyszał. Żywiej zabiło
jego serce a ciążące myśli w jednej chwili odfrunęły w niepamięć .
- Tak, tak, na pewno będziesz zaskoczony - dodał pośpiesznie
Egnon , jakby chciał w ojcu rozwiać wszelkie wątpliwości.
Bracia spojrzeli na siebie porozumiewawczo i w mgnieniu oka
zniknęli z oczu zdumionych rodziców .
- Cóż to za sztuczka? Coś mi się zdaje, że chłopcy będą
próbować przekonać mnie o skuteczności swojej siły i sprytu.
Ech szałoty moje, ech - roześmiał się – Moja krew.
Król zamknął oczy. Długie rozpuszczone włosy rozwiewał ciepły
wiatr. Niczym zwierz wyłapywał zapachy niesione z doliny .
Prześwietlał każdy zakamarek gór. Obiegł jezioro. Ani śladu po synach. Przypomniał sobie lata, kiedy biegał za nimi w zabawie w chowanego, zaglądając w każdy kąt zamku.
- Chcecie się bawić - żartował - Jakież to rozkoszne wyzwanie .
Odkrył ich bez większego trudu. Kiedy ujrzeli ojca omal się nie podławili stojąc przed wielkim stołem kuchennym, podkradając z niego przygotowane potrawy do uczty na zamku.
- Mam was głodomory – złapał ich za kołnierze.
- Proszę, częstuj się – odpowiedzieli jednocześnie z napchanymi jedzeniem ustami – Od rana nic nie jedliśmy.
Ehioten zrobił dziwny wyraz twarzy. Być może odżyły stare wspomnienia bo właśnie w drzwiach kuchni znienacka stanęła babcia Zoelanda. Sroga władczyni tego jakże ważnego pomieszczenia na zamku. Porozumiawszy się wzrokiem, król wpadł na pewien pomysł. - Teraz chyba moja kolej. I ja wam pokażę pewną sztuczkę – powiedział z chytrą miną – Zapewniam was, że za chwilę odechce wam się podkradania z królewskiej kuchni. Źródło wielkiej mocy złapie was i potrzęsie. W pierwszej chwili zaniemówicie, a w następnej będziecie błagać o litość i wybaczenie.
- E tam – Galanar nie wierzył pogróżkom ojca – Nic nas nie pokonaaa….
Ledwie skończył przechwałki, gdy coś ponownie złapało obu braci za kołnierz a potem przycisnęło mocno do siebie. Struchleli nie mając pojęcia co to za diabelska moc czai się za ich plecami. Ze strachem w oczach ostrożnie odważyli się zerknąć przez ramię.
- Babcia!? – zaskoczeni bracia zawołali jednocześnie, jak nigdy uradowani jej widokiem.
- Jak się wam chce jeść moje serduszka kochane to najpierw trzeba pięknie poprosić babcię – musiała skarcić złodziejaszków.
- Ahahaha – roześmiał się Ehioten widząc spotulniane miny synów.
Wraz z chowającymi się za szczytami białych gór, ostatnimi promieniami purpurowo różowego słońca na czterdziestu wieżach rozbrzmiały jednocześnie głośne dźwięki czterdziestu fanfarzystów, oznajmiając wielką radość na zamku Balldun.
Na wielki bal zaproszono stu najznamienitszych muzyków z Maldundu by swoją obecnością uświetnili to arcyważne wydarzenie.
W czternastu komnatach zamku rozpoczęto uczty i zabawy. Zaproszono mieszkańców doliny Nituak i Eghoret jak też wszystkich obywateli miasta Akhor. Przybyli ludzie z gór i krain nadmorskich.
Sam arcykról Ehioten wraz z swą uroczą żoną, królową Letredą pierwsi wznieśli toast pucharami w garjoańskiej sali balowej, gdzie dwieście błękitnych filarów odbijało się długim blaskiem w przejrzystej podłodze i lustrach z najczystszego kryształu. Po uroczystym toaście, w czasie którego arcykról wygłosił mowę do znamienitych rodów a także wszystkich obywateli Atelionu, płynnie rozbrzmiała melodyjnym marszem stuosobowa orkiestra inaugurując oficjalne otwarcie wielkiego balu na królewskim zamku. Arcykról starą tradycją ukłonił się królowej zapraszając do uroczystego Kortengota, najstarszego tańca Atelionu. Tańcem tym poprowadził król, królową, pośród cudownego blasku kolumn na sam środek wielkiej sali balów.
W ślad za królewską parą ruszył orszak najznamienitszych rodów. Wyniosły król Gandów, Wagdar do wtóru pewnym krokiem poprowadził swą małżonkę królową Egronese, przystrojoną w suknię z wielobarwnych piór ptaków Arłeńskich.
Król Akton i królowa Alonesa. Elfowie z puszczy Enlajskiej w strojach z bieli, srebra i jaskrawej zieleni lekkim jak wiatr krokiem zdawali się płynąć nad lustrzaną podłogą. Następnie dostojnym krokiem dał się ponieść tanecznej melodii król Letuku w parze z uroczą żoną Ikaną. Król myślicieli z Gabredu z wielką niebieską tubą na głowie zawsze wzbudzał podziw i konsternację wśród Ateliończyków. I tak było tym razem, ale prócz wiedzy ogromnej należało mu przyznać, że tancerzem był równie doskonałym, bo w parze z Ikaną, niczym dwa mgliste obłoki przemykali zwinnie pomiędzy kolumnami jedynie muskając ich gładkie powierzchnie jej długą suknią, utkaną z nici tak lekkich, jakby było lżejsze od samego powietrza. Bracia Molin i Labros na umówiony takt, unieśli swe smukłe i gibkie partnerki Luin i Salion ponad swoimi głowami i trzema zwinnymi skokami godnymi prawdziwych baletmistrzów z jakże niezwykłą gracją tanecznym już krokiem znaleźli się w królewskim gronie. Czyn ten rzecz jasna nie obył się bez oklasków. Wodzowie z chmur w kolumnie z wodzami nadmorskich i podmorskich krain, władcami śródziemia i podziemia. Tudowie, Fragowie, Tranlantowie, Jumeni, Nojakowie, Erjusowie, Kogowie, Banudowie, Wiltarzy, dumnie prowadzili u swego boku strojne i urocze żony w dostojnym tanecznym kroku wprost na środek balowej sali.
Młode dystyngowane damy kokieteryjnie uśmiechały się szepcząc między sobą, ukradkiem zerkając na pysznych młodzieńców, pozwalających sobie na zuchwałe ich adorowanie.
Galanar nie czekając, aż ktoś go ubiegnie z wypiekiem na twarzy pierwszy podszedł i skłonił się nisko księżniczce Allonie. Córce Arkraka, władcy nadmorskiej krainy Lordani.
- Szczęściarz – szeptali zazdrośnie młodzi panowie .
- Wybrał najpiękniejszą wśród bogiń – dodawali, i zachęceni odwagą Galanara również ruszyli w podboje.
Brat Galanara, Egnon, wpatrzył się w białowłosą Dalione i niemal na uginających się nogach przebył dziewięć ciężkich kroków by w pas się ukłonić przed tą śliczną damą, księżniczką i córką samego Aktona i królowej Alonesy. Wprost elficka uroda. Kiedy spojrzał w jej w szmaragdowe oczy, zaniemógł i poczuł suchość w gardle. Nic dziwnego. Oczy elfów to ich mowa. Mogą być niezwykle łaskawe lecz mogą równie celnie porazić.
Wśród młodzieńców na balu nie mogło zabraknąć najmłodszego ze wszystkich gości. Świeżo upieczonego Zulora, pana Wapatuna, który sprawiał wrażenie młodzieńca nieco zagubionego w tak wielkim gronie.
- Czy znajdzie się panna odpowiednia dla mnie? – zamartwiał się młody Zulor – Jestem przecież zwykłym ogrodnikiem, a tu same panny z wysokich rodów.
Księżniczka Panala najmłodsza z czterech córek króla Letuku również bardzo nieśmiało wypatrywała dla siebie kawalera, co nie uszło uwadze sędziwego Goroka.
- Ach ci młodzi – zagadnął od niechcenia do podśpiewującej Zoelandy – Przypominam sobie kiedy sam niemal stchórzyłem, gdy na pierwszym moim balu stanąłem przed Gardilierą. Wapatun jest jak widzę bardzo zagubiony. To jego pierwszy bal. Po odejściu Lergongala biedaczek został zupełnie sam. No może niezupełnie. Mam go oczywiście na oku. To dobry chłopiec i doskonały ogrodnik. Wiesz Zoelando, że zna każdą roślinę w swoim ogrodzie. Traktuje je jak swoich braci i siostry. Widzę nawet jak czasami rozmawia z nimi. Mógłbym oczywiście oddać go pod opiekę jego ciotki Eulabiny, ale tam u niej biedaczek przecież całkiem zniewieścieje.
Wapatun wciąż nieśmiało rozglądał się wśród gości szukając tej jedynej do tańca a czas uciekał. Inni kawalerowie raz za razem krzątali się przed upatrzonymi damami i odchodzili w tanecznym kroku zostawiając coraz mniej okazji do zdobycia damskich serc.
Może całkiem przypadkiem a może nie, księżniczka Panala wpadła wprost na zupełnie zaskoczonego i zdezorientowanego Wapatuna.
- Ja przepraszam, ale tu tyle gości – nieśmiało tłumaczyła się młodziutka księżniczka.
- Czczy zgodziszsz się zatańczyć ze mną? – Wapatun zdobył się na desperacki akt odwagi.
- Ależ bardzo proszę – odpowiedziała z uśmiechem księżniczka.
- Jestem Wapatun – kawaler nieśmiało wysunął rękę w kierunku ślicznej panny w której to, ku jemu zaskoczeniu pojawił się wspaniały błękitno-pomarańczowy kwiat.
- O jaki piękny. Uwielbiam dolerozy – zachwyciła się młoda dama – Zaskoczyłeś mnie. Czy ty przypadkiem nie jesteś czarodziejem? – spytała podejrzliwie.
- Jaa, nooo wiesz, ja jestem tylko ogrodnikiem – plątał się Wapatun – nie mając pojęcia skąd nagle znalazł się w jego dłoni kwiat dolerozy.
- Jesteś bardzo tajemniczy panie Wapatun – zagadnęła księżniczka – I bardzo przystojny, jak na ogrodnika. Nazywam się Panala – przedstawiła się z kokieteryjnym uśmieszkiem, podając mu swą filigranową dłoń w długiej atłasowej rękawiczce.
Wapatun zrozumiał, że zaproszenie do tańca zostało przyjęte. Świat zawirował mu przed oczami a serce uderzało jak wielki dzwon. To zrozumiałe. Wszak to jego pierwszy bal i na dodatek los popchnął go w ramiona tak pięknej księżniczki. Być może, ktoś jednak pomógł temu losowi. To całkiem możliwe, ale czy młodzian ten, nie zgorszy od innych tu, królewskich i możniejszych kawalerów.
- Wspaniale, wspaniale – zachwycił się stary Zulor, zerkając ukradkiem jak jego podopieczny całkiem poprawnie radzi sobie w tańcu z królewską córką.
Gorok Ahalak mrugnął do niego wsparty o kostur i ochoczo zaczął wspominać, kiedy i jego nogi żywiołowo wirowały niegdyś na tej samej sali w parze z ukochaną Gardilierą, której mu bardzo brakowało przez ostatnie lata.
- Ech, jakież tu były wspaniałe bale – z nostalgią przytupnął stary mędrzec do płynnej melodii najbardziej dworskiego Kortengota.
- I dziś bym pokazał tym młodzikom, że całkiem dobrze jeszcze dryg trzymam, tylko z tym kosturem mi całkiem niezręcznie – zażartował do siedzącej obok Zoelandy, która to wyglądała dziś jak rozkwitły kwiat orlindei, co spowodowało u starego Zulora przypływ jakiejś niezwykłej energii.
- A co uważasz droga Zoelando, że stary nie ma racji w tej kwestii.
- No cóż – uśmiechnęła się pąsowo starsza pani – Ja tego nie twierdzę, ale dawno już nie byłam w takim nastroju do tańca.
- A niech mnie licho, żebym nie spróbował raz jeszcze. Zoelando, czuję się zaszczycony.
Mędrzec ochoczo odstawił kostur i z rumieńcem na twarzy ukłonił się szanowanej seniorce rodu Dun Daudów.
Zewsząd posypały się gromkie brawa i to bynajmniej nie za odwagę. To był prawdziwy popis kunsztu starej szkoły tańca. Gorok Ahalak był dumny, że nie zawiódł. A i coś zaiskrzyło w oczach tej pary, co nie umknęło uwagi wielu na tej sali.
- On sam. Ona sama. Bardzo dostojna z nich byłaby para. Nudzi się stary Ahalak w swojej wieży, a i przychudł bardzo ostatnimi czasy – szeptano i życzono im w duchu szczęścia.
Do tańca kolejno włączali się młodzi książęta i szlachetni parschowie, konduarzy, ministrowie dworu i kroglitowie. Tysiąc par miarowym krokiem pulsowało na szklistej podłodze do taktów rytmicznie płynących dźwięków z bordów, klerasynów, puzlarów, maklatynów, grugli, slalissów, muzli i seklondów.
Ledwie ucichły ostatnie wzniosłe akordy Kortengota a już muzycy przestrajali instrumenty do kolejnego tańca, którego nie mogło zabraknąć na tak uroczystym balu. Gwor, to taniec nieporównywalny z żadnym innym tańcem. To taniec zjednoczenia z duchami. Niezwykle ważny i jakże poważny oddający cześć i chwałę bohaterskim czynom przodków i budowniczym sławy Atelionu.
Po skocznym Hewolljecie, który z każdego tancerza wycisnął niemal duszę, a już na pewno ostatnie siły, rozpoczęła się królewska uczta w wielkiej sali Kardymanowej. Pół tysiąca gości zasiadło przy stole długim na tysiąc łokci, obleczonym gładkimi połyskującymi siedmioma barwami anyksotytów płótnami z argaru. Kryształowe półmiski wypełnione były po brzegi potrawami z delikatnych mięs i soczystymi owocami. Karafy z błękitnego akracytu napełniono najwspanialszymi trunkami z królewskich piwnic a wśród nich nie mogło zabraknąć szlachetnego ondo jak i ongo, które dodały stołu wyśmienitej w barwie oprawy. Nim przystąpiono do uczt i rozmaitych gawęd, jak również licznych turniejów, które to miały toczyć się aż do pełnego wschodu słońca, arcykról powstał z tronu i uniósł dłoń na znak ciszy. Po czym wyniośle jak na króla przystało przemówił do znamienitych gości.
- Wielce szlachetni obywatele Atelionu. Dziś mówię do was jako król, być może już po raz ostatni. Jutro bowiem strój królewski przyjdzie mi zamienić na zbroję. Tak życzą sobie bogowie z Abaronu. Czas pokoju i wspaniałości, który był nam dany na całą erę został ugodzony podstępnym mieczem wroga. Mieczem ukutym w Oengornie złą mocą natchnionym przez upiornego boga ciemności Bolgula. Jego czerwone oko coraz śmielej przedziera się przez nasze niebo i obserwuje nasze czyny. Demon ciemności pragnie nasycić nasze kryształowe powietrze, wodę i żyzne ziemie gorzkim smakiem. Wiele światów poległo za jego sprawą. Nastąpiły podziały i wojny okrutne. Nasz świat długo opierał się pokusie i zepsuciu, lecz zło jest przebiegłe. Przybyłem z bagien Ozejrejnu na Utre. Słyszałem tam głosy umarłych, którym nigdy nie dane będzie zaznać spokoju. Moc zła sięga bowiem już do zaświatów i dręczy dusze okrutnymi karami. Dawni sprzymierzeńcy na Vioda i Krakodu nie są już pewni danego słowa. Sojusze upadają. Kruszy się wiara w pokój. Zanika nadzieja. I my Atelianie nie jesteśmy święci. Opuściliśmy naszych braci i siostry zostawiając ich na Zea zbłąkanych w wojennych dziejach ostatniej ery
wojny światów. Ich serca przez tysiąclecia zobojętniały na obcych ziemiach. W końcu stały się okrutne i harde. Nauczyli się mówić w wielu nieznanych nam językach. Podzielili się na obce i wrogie sobie rasy. Dziś są ich miliardy, gotów do walki na śmierć i życie w obronie swojej czci i honoru. Czy nam wybaczą zapomnienie? Tego nie mamy prawa wymagać od nich, lecz naszym obowiązkiem jest prosić o łaskę. Wypijmy więc za nowe przymierze z wiarą pokoju i ponownego pojednania z naszymi braćmi i siostrami. Niech dobro zwycięży, lecz nim to nastąpi czekać nas będzie długa i niebezpieczna wyprawa. Pytam. Czy jesteśmy gotowi bronić naszych ideałów narodzie Atelioński!
Król z okrzykiem wzniósł puchar wysoko nad głową.
- Jesteśmy z tobą królu Ehiotenie. Prowadź nas do walki z demonami, choćby już teraz - triumfalnie zapowiedział król Gandów.
- Dopóki pokój, szlachetność i honor jest naszą wiarą. Ankrot – wyniośle zawołał król elfów z puszczy Enlajskiej.
- Niech ścieżki Hesidoru przeniosą nas na krwawe pola ErdOrn pod upiorną górę Ergrort. Niech znów rzeka Eberen wypełni się krwią na bogów chwałę i da nam zwycięstwo – zagrzmiał mężny i waleczny Gerg z Tarknianu, który już niejedną odniósł w bojach ranę i choć stary, wciąż krzepę miał i ochotę do walki.
- I ja chwycę za miecz, choć ręce mam słabe. Mądrość da mi wystarczającą siłę. Tam bardziej przydam się z ostrzem w ręku niż tutaj z piórem - mądrze rzekł król myślicieli z Gabredu.
Król Letuku otrzymał natychmiast gromkie brawa za słowa odwagi a król Ehioten zapragnął by wszyscy wypili puchar za ochoczego rycerza. Kto wie, może i największego bohatera wśród wszystkich myślicieli?
- A może i dla mnie znalazłoby się miejsce w twojej drużynie królu Ehiotenie ? – uśmiechnął się Gorok Ahalak, odgarniając z oczu długie białe włosy – Jestem już stary, ale to nie znaczy, że kości moje są już całkiem spróchniałe.
Zulor podniósł się z miejsca pomagając sobie drzewcem. Był nadzwyczaj wysoki i należałoby przyznać że wzbudzał respekt, a zwłaszcza kiedy uznać jego magiczne talenty których przybyło mu wraz z wiekiem.
- No dajcie i mnie zostać bohaterem. Samotność w wieży niezbyt mi ostatnio służy. A i byłoby do kogo wracać w chwale – stary Zulor mrugnął do siedzącej obok uroczej Zoelandy.
- Dla mnie już nim dzisiaj jesteś – ta odpowiedziała mu z wielkim rumieńcem na obu policzkach.
- Jeśli udowodnisz, że sztuczki twoje nadal są tak pożyteczne jak niegdyś chętnie zobaczymy cię w naszej drużynie – Wagdar wystawił Goroka na próbę i nie wiadomo czy z chęci oszczędzenia staremu trudów wojny czy miał szczerą ochotę dać mu szansę.
- Zgoda. Podejmę się próby. Lecz może być to niemiła niespodzianka zwłaszcza dla wszystkich niedowiarków – Zulor mignął dłonią nad stołem i sprawił, że wszystko, co na nim było znikło w mgnieniu oka.
- A to ci heca – Król Letuku zawołał zdumiony.
- A ja miałem dopiero co nałożony soczysty udziec z kozeli na talerzu – jeszcze bardziej zdumiony był Krogos, wielki konduar i książę Birmali.
Wielka nastąpiła konsternacja na sali a sulici podający jadło do stołów nie wiedzieli, co mają począć, czy podawać na nowo, czy może na odczynienie czarów zaczekać.
- Więc jesteś w naszej drużynie – zatwierdził Wagdar – Lecz wróć jadło na stołach, na bogów miłość, bo kiszki mi marsza już grają.
Śmiech wypełnił salę a jadło wróciło na stoły.
Setki pucharów wzniesiono do góry na znak odrodzenia wielkiej mocy i wiary w zwycięstwo.
- Nie żyje nadzieja! – zawołali goście.
Sulici w błyszczących habitach w nieskończoność zaopatrywali stoły w jadło i szlachetne napitki, a w całym zamku tej nocy radość przepełniała serca i dusze, każdemu Atelianinowi.
Zabawy, gry i turnieje rozbrzmiewały z każdego zakątka pod białą górą. Tej nocy, każdy mógł poczuć się bohaterem. Wiele snuto opowieści o zamierzchłych czasach i o tym co też może przydarzyć się jutro. Kolorowe korowody tancerzy przemieszczały się długimi korytarzami, śpiewając pieśni zwycięzców i ody radości. Nawet posągi i obrazy które od wieków niemo tkwią w zamku zdawały się ożyć na chwilę by choć tej jedynej nocy poruszyć swe zastygłe w bezruchu członki i oddać hołd przyszłym bohaterom. Ehioten był już zwycięzcą na ustach narodu. Na wszystkich czterdziestu wieżach zamku huknęły na jego cześć bębny i tuby, słyszalne aż po dalekie niebiosa manifestując siłę Atelian i ostrzegając przed nią zuchwałego wroga. Poruszone hałasem okoliczne zwierzęta, gromadami schodziły nad brzeg jeziora by zaspokoić ciekawość a długie szyje walatów wyłoniły się z turkusowych głębin i zaglądały wprost przez okna do zamkowych komnat pomrukując to prychając na przemian zaniepokojone owym dziwnym tej nocy zwyczajem mieszkańców jakiego tu dawno nie było. Kiedy zaś nad zamkiem uniosły się ogromne kule strzelające kolorowymi ogniami i snopami iskier jako ostatnie z niepokojem wynurzyły się ziemi, błyszczące od blasku księżyca bladoróżowymi łuskami, orwadany. Najbardziej ospałe stwory, których nie sposób obudzić innym sposobem jak hukiem z armat, bo sen mają głęboki niczym sen smoka zagnieżdżonego pod białą górą.
Gdy niebo nad zamkiem całkiem ucichło przyszedł czas w końcu na wielki spektakl na nocnym niebie. Zastępy mężnych przodków ukazały się oczom mieszkańców Atelionu. Władcy i czarodzieje przypominali dawne dni chwały. Dni splendoru królów, kiedy zwyciężali a w wolnych krainach panował pokój i urodzaj. Grodon, Finhor, Grawal, Sytlaus, Hektebr, Gregrn i dziesiątki wspaniałych ale i też ci, którzy jeszcze niedawno chadzali po ścieżkach żywych pozdrawiali mieszkańców w wielkim pochodzie wprost z nieba. Jako ostatnich w wielkim pochodzie widzowie ujrzeli uśmiechniętego Gifora Tapana i jego syna Harkana Dun Dauda i jakże nieodżałowanego ogrodnika i mędrca Lergongala. Ich duchy na zawsze zostaną w sercach Atelian, dodając im wiary, mądrości i ducha do walki z okrutnym najeźdźcą gdy nadejdzie pora.
Potężna góra Ozer zamruczała w środku i zadrżała jak by i ona chciała oddać hołd godnym przodkom. Tysiące głazów i kamieni z łoskotem potoczyło się po stromych zboczach odsłaniając skalne szczeliny prowadzące w najgłębsze czeluści białej góry. Po chwili z pustych szczelin coś świsnęło i zasyczało groźnie a zaraz potem buchnęła z ciśnieniem gorąca para i pojawił się ogień. Lecz nie był to ogień z hutniczych pieców królewskich kuźni. Czuć bowiem w nim było odór zatęchłych przez wieki od wilgoci tuneli i pieczar, zmieszany z ciężkim zapachem palonych skał i prastarych kości.
Ktoś krzyknął strwożony.
- Góra się pali.
- Góra zionie ogniem – ktoś inny dodał.
Tej niezwykłej i pełnej nadzwyczajnych zdarzeń ciepłej nocy niebo nad Atelionem nie zamierzało ukrywać za czarną kotarą chmur ani gwiazd ani też wspaniałych księżyców. Ten pierwszy mienił się kolorami srebra bieli i fioletu. Drugi nieco większy tuż obok, niczym brat bliźniak przechwalał się barwami soczystych zieleni zmieszanych z ciepłym różem, poprzeplatany złotymi nićmi na całej swej powierzchni. Do urokliwej pary księżyców tejże nocy przyłączyła się jeszcze jedna barwna krągła kula. To wodna planeta Jopo. Będąc w jednym szeregu tworzyły niezwykły i rzadki układ. Ktoś kto nie miał tej nocy ochoty na toasty i bale, z dala od zgiełku, przy skraju lasu, usiadł z ulgą na wielkim omszałym kamieniu. Tuż obok z głębokiego skalnego otworu biło dziwnie świecące jaskrawym błękitem, źródło. Nazywano je źródłem wspomnień. Tej nocy źródło miało wyjątkowy blask. Wędrowiec ostrożnie zanurzył w przejrzystej jak kryształ bulgocącej toni swą małą pulchną dłoń. Poczuł jak woda ze źródła przeniknęła do jego wnętrza i wtedy ujrzał przeszłość, która przetoczyła się przez jego głowę jak niezwykła podróż do innego świata. Ale on ten świat znał doskonale. Jego lud kiedyś był liczny i szczęśliwy, ale dziś nie ma już na dalekim południowym niebie maleńkiej planety zwanej Lakumą i tylko on cudem, jako jedyny ocalał ze wszystkich jej mieszkańców. Tym, który go ocalił był nie kto inny jak Ehioten, jego jedyny przyjaciel. Po tamtym tragicznym zdarzeniu nie ufał nikomu. Ehioten bolał nad jego samotnością, która stała się z czasem wiecznym więzieniem dla krasnoluda. Tetton zaczerpnął kilka kryształowych kropel ze źródła i zrosił nimi swą zarośniętą gęstą długą brodą twarz. Przez chwilę poczuł niezwykłą
ulgę chłodu. Długo siedział jeszcze na kamieniu i patrzył na niebo ze wspaniałymi księżycami i planetą Jopo na tle pełnym migocących gwiazd. Gdy już dobrze odpoczął, westchnął głęboko i wstał. Spojrzał raz jeszcze na rozświetlony zamek na tle białej góry, zarzucił na plecy niewielki pakunek i ruszył przed siebie w długą nieznaną podróż.
- Żegnaj przyjacielu i wybacz – rzekł przytłumionym głosem – Jestem już za stary i zbyt ślamazarny, żeby dłużej czuwać nad twoimi snami. Chętnie pobłądzę teraz tu i tam. Kto wie jaką napotkam przygodę? A może odnajdę kiedyś to, co wydaje się dawno stracone?
Tak ostatni z rodu krasnoludów wkroczył na leśną ścieżką przez nieznany las i zanucił tupiąc do rytmu wesołą piosenkę.
„ Niech me nogi niosą, het daleko wprzód
Niech me oczy ujrzą wielki cudów świat
Na mych plecach kij a na nim wielki wór
Nie chwaląc się, to cały jest dobytek mój
Kto dziś jutro zechce, niech dołączy hej
Razem szczytów wielkich zdobędziemy sto
A gdy góry znudzą się, popłyniemy w rejs
Wiatr po morzach niechaj niesie naszą łódź
Do dalekich lądów, wysp i gwiazd
Heja ho, hija ho, gdzie przygód tysiąc czeka nas”
Tetton wreszcie poczuł upragnioną wolność. Miał już dość wiekowego kurzu i olbrzymich pajęczyn wśród starych regałów z tysiącami szufladek wypełnionych eliksirami. Uznał iż król zajęty przygotowaniami do wojny nie będzie już potrzebował jak kiedyś starego zapominalskiego krasnoluda.
- Marna ze mnie pociecha wśród mocarzy zbrojnych na zamku będzie. Miecza nie udźwignę ani topora. Nikt nie wykuje dla mnie zbroi w której bym choć trochę był widoczny na polu walki – usprawiedliwiał się krasnolud – Więc w świat idę by poszukać innego zajęcia dla siebie.
Ehioten stał przy oknie strapiony, gdy Letreda oparła smukłą dłoń na jego ramieniu.
- Wszyscy są tej nocy radośni a ty jeden się smucisz ?- spytała.
Król patrzył na to samo niebo co widział Tetton i podziwiał bliźniacze księżyce wraz z cudownym blaskiem odbijających się wód na Jopo.
- Jakże się cieszyć, gdy starzy przyjaciele odchodzą w tak trudnych chwilach. Gdy światy właśnie teraz potrzebują tak wielu bohaterów, oni uważają się za zbędnych i niepotrzebnych - rzekł z żalem .
- Każdy ma wybór decydować o swoim losie - powiedziała Letreda - Nawet wtedy, gdy nadchodzi czas okrutnej wojny – dodała.
- Wiem moja miła, wiem – odrzekł król kładą dłoń na dłoni królowej - Z tej okrutnej wojny wielu nie powróci. Być może na zawsze już zostaną utracone piękne światy dla naszych pokoleń. Może mają rację ci którzy nie uznają wojen i chcieli zapamiętać świat jaki znali. Bogowie wyznaczyli nam okrutne brzemię za cenę czasu spędzonego w beztroskości i wielkiej błogości. Tak moja miła. Ale są jeszcze ci, którzy nie tracą wiary w szczęśliwy powrót z ErdOrn.
Cytelia, niewielki złocisty ptak przemknął się nagle pomiędzy mrugającymi gwiazdami i zatoczył koło nad królewskimi głowami. Przysiadł wśród gałęzi rozłożystego drzewa piętrzącego się u samych stóp szmaragdowego tarasu i rozpoczął swój wesoły śpiewny trel.
- Słyszysz - szepnęła Letreda by nie spłoszyć tej romantycznej chwili - Ona śpiewa o miłości, wolności i zwycięstwie.
- Masz rację, moja miła. To piękne słowa. Dopóki jest nadzieja - król objął czule swą ukochaną żonę.
Komentarze
Prześlij komentarz