Powieść dla dzieci mojego autorstwa "Przygody Pottila" pt. "Jak Pottil uratował Święta Bożego Narodzenia"


                                   
                                                  




                                                                              


      Było tak cicho w przyciemnionym pokoiku na poddaszu, że nic a nic nie mogło ujść uwagi wielkiemu rudemu kotu, siedzącemu nieruchomo niczym pluszowa maskotka na szerokim parapecie okna domu przy ulicy Malowniczej 5a. Kaktus, bo tak się nazywał ów rudzielec z racji na częste stroszenie się sierści, co właśnie przypominało najeżone kolce, bacznie obserwował podwórze oświetlone żółtą ciepłą barwą starej latarni, która stała tuż za rogiem ogrodzenia za którym widać było kawałek ulicy z przechodniami i przemieszczającymi się w świątecznej atmosferze kolorowymi pojazdami. Ale najbardziej ciekawiły go wielkie płatki śniegu spadające z nieba i przykrywające wszystko wokół coraz grubszą białą pierzyną. Takie dni są cudowne, kiedy wszędzie panuje tak oczekiwany przez cały rok świąteczny nastrój. Wszak już tylko cztery dni pozostały do wigilijnej gwiazdki. Kaktus zdaje się nie był sam na poddaszu, bo coś skrzypnęło w kącie a po chwili czyjaś postać z trudem podniosła się z fotela i wynurzyła z półmroku, mozolnie podchodząc do jedynego oświetlonego miejsca w tym małym przytulnym pokoiku. A było to stare lustro w błękitnej, grubej ramie. Duże solidne lustro, takie by mieściło całą ludzką postać. Postać ta ukazała się w dziwnie kolorowym stroju z wymalowanym smutkiem na bladej twarzy i długo przyglądała się swojemu odbiciu. 
Na głowie dziwnego osobnika spoczywał niebieski melonik a nos jego twarzy zakrywała przyczepiona do niego czerwona kulka. Pomalowana na biało twarz przypominała kogoś, kto kiedyś był bardzo znany, ale jego sława niestety już przeminęła.  Z ramion zwisała wielka jakby przydługa w różowo białe kwadraty, błyszcząca lśniąca jedwabiem marynarka. Podobnie wyglądały spodnie, ale te były już koloru zielono białego. Na nogach ten ktoś miał dziwne a nawet śmieszne buty. Chyba o pięć numerów za duże i na dodatek całe fioletowe. Gdy ten ktoś tak długo przyglądał się sobie w końcu nie wytrzymał, bo w jednej chwili ponury smutek na bladej twarzy zamienił się w szeroki radosny uśmiech a dłoń odziana w żółtą rękawiczkę poszybowała do głowy i zamaszyście chwyciła brzeg niebieskiego melonika. Wywijając nim zwinnie ukłoniła się nisko przemawiając jak niegdyś ciepłym, miłym głosem. 
 - Serdecznie witam was drogie dzieci i pozwólcie, że na wstępie przedstawię się wam uniżenie. Nazywam się Antoni Pażytrawka. Hahaha. Prawda, że śmiesznie? Ale ja się wcale, a wcale nie obrażę, że już śmiejecie się ze mnie. To prawda, że czasem trochę dziwnie się ubieram i staję przed wielkim lustrem w moim domu, ale to tylko sentyment do dawnych lat, kiedy to byłem ulubieńcem publiczności. Tak, tak drogie dzieci. Nie przesłyszeliście się. Tak całkiem nieznany to ja nie byłem. Często przypominam sobie lata, kiedy to wychodziłem na arenę a publiczność aż wstawała z siedzeń i witała mnie brawami. To było coś.  Orkiestra grała wesołe melodie a ja rozbawiałem widzów do łez. Domyśliliście się już zapewne, że byłem…klownem. Na imię miałem Pottil i zwiedziłem cały świat od Londynu do Rzymu i od Bombaju do Szanghaju. Ale to już tylko wspomnienia, których zostało niewiele po tamtych latach. Od kilka zdjęć i artykułów z gazet, które przechowuję w drewnianej szkatułce. Ach, jakże marzę, by jeszcze raz zabłysnąć w świetle jupiterów, pokazać sztuczki jakich świat jeszcze nie widział, ech, któż to wie co człowiekowi jeszcze pisane. Święty Mikołaj – westchnął pan Pażytrawka - ten to ma dobrze. Wspaniały gość. Wszystkie dzieci radują się na jego widok, choć jest takim samym starszym panem jak jestem ja. Nie. Jemu nigdy nie grozi zapomnienie. Powiem wam w wielkim sekrecie, że kiedyś, gdy Mikołaj rozdał już wszystkie prezenty i miał chwilę czasu na wytchnienie, wpadł właśnie do mnie, przez komin rzecz jasna, wprost na filiżankę wyśmienitej kawy i kawałek ciasta marcepanowego, które jak się okazało wprost… uwielbiał.
To był czarujący wieczór. Ja opowiadałem o swoich przygodach a on o swoich. Śmialiśmy się do łez z naszych niewiarygodnych historii. A kiedy już tak sobie powspominaliśmy, Mikołaj po prostu wstał, podziękował za wspaniałą kawę i ciasto, pożegnał się i wyszedł. Wielkie sanie z zaprzęgiem białych reniferów, które stały na moim podwórku, uniosły się z niezwykłą lekkością, zatoczyły wielki łuk nad moim domem a potem poszybowały z ogromną prędkością wprost przez gwiaździste niebie i zniknęły gdzieś w oddali. Kto wie może w tym roku Mikołaj znów wpadnie do nas na pogawędkę, prawda Kaktus? W każdym razie zawsze mam przygotowane dla niego ciasto marcepanowe. Myślicie pewnie, że zmyślam, albo, że jestem dziwakiem i pletę coś niedorzecznego. No cóż, może tak, może nie, bo tak naprawdę na co dzień jestem już tylko starszym miłym panem z siwą szpiczastą bródką w meloniku na głowie, który uśmiecha się do was w różnych miejscach Warszawy, a wy również odpowiadacie mi uśmiechem.  W podziękowaniu macie wtedy dobry humor już do końca dnia i wszystko się wam udaje, chociaż wcale nie domyślacie się dlaczego.
A może powinienem częściej przebierać się w strój Pana Pottila i wychodzić na ulice miasta.  Rozbawiać ludzi. Pan Pottil. Hmmm. Może powinienem z powrotem się tak nazwać. Było by całkiem miło. A czy wy lubicie chodzić do cyrku?  No pewnie, że tak. Co za pytanie. Każdy choć raz w życiu powinien pójść do cyrku. Ja nie opuszczę żadnej okazji. Choć teraz to ja biję brawa to czasem aż mnie korci ach jak mnie korci raz jeszcze pokazać numer z wiatraczkami. Czy powiedziałem wam, że oprócz rozśmieszania potrafiłem także być wielkim czarodziejem?  Wiecie kochane dzieci, co Pan Pottil trzymał w kieszeniach swojej marynarki? Miał ich tam całe mnóstwo, tysiące, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. To właśnie….wiatraczki! Czarodziejskie. Zawsze starczyło dla każdego dziecka na widowni. Myślicie, że Pan Pottil już nie potrafi robić dzisiaj sztuczek? O proszę – sięgnął do ogromnej kieszeni błyszczącej, różowo-białej marynarki i wydostał z niej tęczowy wiatrak.
Mam ich wciąż całe mnóstwo. Czemu nie – pan Pażytrawka zamyślił się przez krótką chwilę – tak Pan Pottil będzie od dziś rozdawać dzieciom kolorowe wiatraczki. Tak tak – klasnął w dłonie - wypatrujcie mnie wszędzie. Pan Pottil powraca. Mogę przybyć do waszego miasta na grzbiecie wielkiego słonia, albo przypłynąć pięknym żaglowcem, a mogę też przylecieć prosto z  nieba kolorowym balonem. Prawda, że już mnie polubiliście? O jejku. Byłbym zapomniał – zawołał pan Pażytrawka Właśnie dziś listonosz, pan Staś wręczył mi list wraz z zaproszeniem. I to gdzie? Do samych Bajkowic, tam gdzie produkuje się najlepszą na świecie czekoladę. Bajkową czekoladę. Pod zaproszeniem podpisały się Małgosia i Krzyś. Napisali w liście, że wszystkie dzieci z Bajkowic bardzo chcą mnie poznać, dowiedzieli się o mnie od swoich rodziców, którzy doskonale pamiętają występ Pana Pottila w ich mieście. Podobno niektórzy z rodziców tak uwierzyli w czarodziejską moc wiatraczków że trzymają je jako niezwykłe pamiątki z dzieciństwa i nadal twierdzą, co rzadko się już zdarza w dzisiejszym świecie komputerów, że czasem przenoszą się przy ich pomocy do nieznanych odległych światów pełnych przygód i fantazji. Małgosia i Krzyś do listu dołączyli nawet swoje zdjęcie na którym widać jak wspólnie zdmuchują osiem świeczek z urodzinowego tortu, bo urodzili się właśnie tego samego dnia. Małgosia i Krzyś często żartują, że z tego powodu są bliźniakami. Rodzice Małgosi i rodzice Krzysia, jak też wielu mieszkańców Bajkowic pracują w tamtejszej fabryce czekolady. Ale to nie byle jaka fabryka, bo powstaje tam najlepsza okrągła czekolada na świecie. To sławna „Bajkowa czekolada”, którą każde dziecko musi dostać w prezencie od Mikołaja pod choinkę. Teraz już wiecie dlaczego praca tam jest tak ważna. A ja zostałem właśnie zaproszony, by na własne oczy zobaczyć jak powstają te wspaniałe łakocie. Tata Małgosi jest ważną osobą w fabryce czekolady, bo jest dyrektorem. Więc czym prędzej nie zwlekając ani chwili gdy tylko poranne słonko zaświeci jadę tam kochane dzieci. Wezmę do kieszeni tyle wiatraczków ile jest dzieci w całych Bajkowicach.
No ale, czym ja mam tam pojechać. Najlepiej chyba będzie na wielkim słoniu. Nie, to małe miasteczko, jeszcze by się zrobiło dużo zamieszania. To może udam się do miasta na grzbiecie wysokiej żyrafy, żeby było widać mnie już z daleka. Hmmm, ale któżby to w grudniu  jechał na żyrafie, a może powóz z dyni z sześcioma białymi jak śnieg końmi sprawdziłby się najlepiej. Tak, na pewno będzie uroczyście? Nie, nie, nie, to musi być coś wyjątkowego. Triumfalnie wjadę do miasteczka w…., no właśnie, dawno nie zaglądałem do mojego garażu, a tam stoi wyjątkowy pojazd na takie okazje. Przecież, będzie mnie witał tłum mieszkańców. Na czele będzie stał dyrektor fabryki i ważne osobistości miasta. Wjadę zatem…zaraz zaraz, gdzie też się zapodziały klucze do mojego garażu. Nie zaglądałem tam całe wieki!





                                                  

       Wczesnym rankiem pan Antoni udał się czym prędzej do tylnej części swojego domu, gdzie stał niewielki ceglany budynek. Ni to szopa ni to garaż, w środku, którego spoczywało całe mnóstwo dziwnych przedmiotów. Wiele z nich było rzecz jasna pamiątką jeszcze z tych czasów, kiedy sławny pan Pottil występował w dalekich krajach, a trzeba przyznać, że w podróży bywał często, więc zrobił się z tego niezwykły magazyn wszelkich potrzebnych czy nie potrzebnych różności. Ostatnimi czasy rzadko tam zaglądał. A już od dwóch a może nawet trzech lat prawie wcale. I chyba by już nigdy tego nie zrobił, gdyby nie owo tajemnicze zaproszenie do fabryki czekolady.

Staruszek podrapał się po głowie a właściwie po granatowej w białe paski wełnianej czapce z dużym pomponem i rzekł zaintrygowany.   
  - Oj trochę będzie trzeba poćwiczyć - pan Antoni oczywiście miał na myśli zalegający przed drzwiami śnieg, więc czym prędzej sprowadził pomoc w postaci dużej szarej szufli - A może by tak użyć czarów? O tak, czary mary i po kłopocie- pomyślał - E tam trochę gimnastyki dobrze zrobi starym kościom - stwierdził
jednak inaczej i czym prędzej zabrał się do odgarniania białego puchu.

Śniegu w tym roku było w sam raz, czyli nie za dużo ani za mało, więc poszło szybko i sprawnie a panu Antoniemu krótka gimnastyka o poranku wyszła nawet na zdrowie, co widać było po powstałych na twarzy rumieńcach.
 - Co za wspaniały dzień się szykuje. Słońce i bezchmurne niebo. W sam raz na wielką przygodę. No przecież nie co dzień odwiedza się fabrykę czekolady. I to najsłynniejszej na świecie! Bajkowickiej.
Po pokonaniu śnieżnej przeszkody, pan Antoni wyjął z kieszeni surduta pęk starych kluczy zaczepionych na dużym żelaznym kółku a właściwie były to tylko
trzy klucze, ale za to sporych rozmiarów. Nikomu pan Antoni nie pozwalał zaglądać do tego niezwykłego lamusa, dlatego też, by ustrzec swój sekret przed wścibskimi, zamykał go, aż na trzy wielkie zamki. Po otwarciu ostatniego trzeciego zamka, co nie było takie łatwe z racji długiego nieużywania, drzwi w końcu można było już otworzyć.
Lecz i tu czas zrobił swoje i nie obyło się bez głośnego skrzypienia.
 
 – Koniecznie trzeba naoliwić te stare zawiasy. Skrzypią zupełnie tak samo jak moje kolana – mruknął pod nosem Antoni z trudem zamykając za sobą wielkie zielone drzwi do ceglanej szopy.
Nie było go kwadrans, a może trzy kwadranse, a może też trzy godziny. Przez ten czas stale dochodziły z środka jakieś stuki, puki i inne hałasy, gdy nagle zielone drzwi tajemniczego budynku w końcu otworzyły się szeroko, a z czeluści zaczęło z wolna i z łoskotem wynurzać się jakieś dziwadło koloru czerwonego i było całe w czarne kropki. Dziwadło owo z wyglądu przypominało raczej wielkiego groźnego chrząszcza z wyłupiastymi oczami. Jednakże to coś poruszało się nie na nogach lecz na czterech kołach i w dodatku w środku tego czegoś za kierownicą siedział cały umorusany pan Antoni.
Jakby tego było mało, nagle z tyłu tego dziwacznego pojazdu coś huknęło i jednocześnie pojawiła się chmura czarnego gęstego dymu, przypominająca wyglądem stado przepłoszonych wron, które nagle z wielkim łopotem skrzydeł wzbiło się w stronę słonecznego nieba.

– Ojojoj- westchnął pan Antoni - To chyba zapchał się gaźnik. Należy tylko wyczyścić, wyregulować i w drogę – ocenił w mig drobną awarię. Przed wyjazdem z miasta pan Pażytrawka odwiedził jeszcze myjnię samochodową wzbudzając tam oczywiście niemałą sensację swym dziwnym wehikułem, ale kiedy tylko wielkie szczotki wymyły i wypolerowały przykurzonego przez lata spędzone w szopie chrząszcza, ten okazał się być nagle połyskliwą w słońcu wspaniale wyglądającą biedroneczką, którą teraz wszyscy nagle zaczęli podziwiać, jak by to było jakieś dzieło sztuki. Ktoś nawet zapytał.
   - Czy to cudeńko jest może na sprzedaż? Właśnie czegoś takiego szukam.
Pan Antoni uśmiechnął się rad słyszeć pochwały o swoim samochodzie i rzekł.   

– Jaki piękny dzień dziś mamy, nieprawdaż – staruszek pokłonił się w stronę słoneczka – Pamparampampam – zanucił wesoło żegnając ciekawskich z myjni samochodowej  – W sam raz na odwiedziny w Bajkowickiej fabryce czekolady. Zanim ruszył spojrzał jeszcze na złoty zegarek, który wyjął z kieszeni. 
 -
Oczekują nas dokładnie w samo południe czyli punkt 12.oo, więc szkoda czasu na próżne bajanie.

Samochód biedronka mknął szosami wśród ośnieżonych drzew i pól, mijając po drodze ubarwione zimowo miasteczka. Od czasu do czasu ktoś pomachał urzeczony widokiem wielkiej sympatycznej biedronki w zimowej aurze.
W końcu pan Antoni ujrzał napis przy drodze informujący, że właśnie dojechał do Bajkowic. Jak spostrzegł i tu panowała świąteczna atmosfera. Wystawy sklepów błyszczały od kolorowych bombek i lampionów a setki mikołajów uśmiechało się wprost zza witryn do przechodniów na ulicach. No i jakże inaczej i tu stała też wielka pięknie ozdobiona choinka przed gmachem miejskiego ratusza w kolorze mlecznej czekolady, która i tu w małym miasteczku jak wszędzie ukazywała uroki najwspanialszego miesiąca w roku. Od głównego rynku do fabryki czekolady nie sposób było już nie trafić. Każdy niemal znak na  ulicy informował bądź wskazywał jej kierunek. Mieszkańcy miasteczka i tu uśmiechali się szepcąc sobie coś do ucha na widok nietypowego jak na tę porę roku auta. Niektórzy nawet łapali się za głowę. Ale byli też i tacy, którym obojętny był ten widok. Wielka biedronka pokonała jeszcze kilka przecznic nim w końcu zza zakrętu wyłonił się błyszczący w słońcu złoty napis nad ogromną żelazną bramą: "BAJKOWY ŚWIAT CZEKOLADY"
Wielka brama w kolorze czekolady była szeroko otwarta jakby rzeczywiście oczekiwano na gościa, ale wokół nie było żywej duszy. Za bramą rozpościerała się szeroka aleja z wysokimi ośnieżonymi drzewami akacjowymi po jej obu stronach prowadząca  wprost do słodkiej fabryki. To stara fabryka z wielkimi tradycjami, założona niemal 150 lat temu przez Wilhelma Giedymskiego, który teraz spoglądał z uśmiechem na przybyłego gościa, a w wyciągniętej ku niemu dłoni trzymał tabliczkę czekolady. Oczywiście pan Giedymski to pomnik ufundowany przez mieszkańców Bajkowic i postawiony w dowód wdzięczności ku jego czci tuż przy wielkiej bramie.  
  - Bardzo mi miło – pan Antoni uchylił kapelusza - Ale cóż to? Pan Giedymski uśmiecha się do mnie a gdzie komitet powitalny, gdzie dyrektor? Czemu nikt mnie nie wita? – zdziwiony pan Antoni na próżno wypatrywał kogoś zmierzającego w jego stronę.
 - Czyżbym się spóźnił? – z powątpiewaniem spojrzał na swoją złotą busolę, ale godzina wskazywała dokładnie jedenastą minut pięćdziesiąt osiem – Więc, znaczy się, zdążyłem na czas. Halo, jest tu kto? – zawołał, lecz nikt się nie pojawił.
Pan Antoni pokręcił głową – No tak. Pewnie o mnie zapomnieli. Mają przecież tyle pracy przed świętami, więc kto by tam się przejmował jakimś przybyłym z daleka gościem.

                                                                 

     Pan Antoni opuścił głowę i westchnął. Przez chwilę przeszła mu nawet myśl tak smutna, że uwierzył prawie, iż całe to zaproszenie do fabryki czekolady to jakiś żart, figiel, psota czyjaś . W końcu sam przecież przez całe życie płatał innym figle. 

- No, ale od czego w końcu są klauni? Żeby rozśmieszać i płatać figle. Czyż nie tak? Właśnie, by płatać figle – na chwilę poprawiło mu to humor, ale smutek jednak szybko powrócił na twarz staruszka.  
- Cóż - rzekł cicho - Czas wracać. A miał to być taki piękny i radosny dzień. Oh, żeby tak znów być dawnym Pottilem - wspomniał z rozrzewnieniem stare czasy - Teraz już kości stare i do niczego się nie nadają jak tylko siedzieć przed ciepłym kominkiem i grzać te zmarzluchy, prawda panie Wilhelmie - zwrócił się w stronę posągu założyciela fabryki czekolady w Bajkowicach i dodał z przekorą - Uśmiechasz się pan do ludzi, co obok pana przechodzą na co dzień, ale tak naprawdę wiesz tak samo jak i ja co to samotność. Tak tak. Przychodzi taki moment w życiu człowieka, kiedy nikt cię już nie zaprosi do wigilijnego stołu. Nikt nie obdaruje prezentem i w końcu stwierdzasz, że jesteś nikomu niepotrzebny, ot zupełnie jak stary zepsuty zegarek, którego nie naprawi już żaden choćby najwspanialszy pod słońcem zegarmistrz.
- No ale co ja pletę za dyrdymały – przypomniał sobie pan Pażytrawka – Mój zegarek ma się przecież całkiem dobrze i czas odmierza znakomicie.
Przystawił złotą busolę do ucha, jakby chciał upewnić się że mechanizm jego tyka należycie a potem z uśmiechem spojrzał na pięknie kaligrafowany perłowy cyferblat.  
Złote wskazówki zegarka wskazywały dokładnie godzinę dwunastą minut szesnaście.
- Ech. Czas już wracać moja biedroneczko zanim noc nas zastanie - zwrócił się do czerwonego w czarne kropki automobila - Ty do garażu, ja do swojego fotela . Poczciwy Kaktus na pewno ucieszy się naszym widokiem. Żegnaj panie Giedymski - pomachał dłonią w kierunku pomnika.
Niewiadomo, czy mu się zdawało, a może nie, ale uśmiechnięty pan z brązu na marmurowym cokole, jakby w odpowiedzi mrugnął do niego okiem, ale być może był to tylko promień słońca, który tego dnia cudownie odbijał się od każdej błyszczącej powierzchni a już szczególnie figlarnie tańcował po pięknie wypolerowanej na tę niezwykłą okazję karoserii niezwykłego pojazdu pana Antoniego. Gdy starszy pan zasiadł już wygodnie za kierownicą swego automobila, nagle zauważył jak w oddali czyjaś niezgrabna postać pospiesznie wybiegła z fabryki i zmierzała akacjową aleją wprost w jego kierunku. Człowiek ten niezdarnie machając obiema rękoma bieg tak szybko, jakby goniło go stado wilków, wykrzykując przy tym coś niezrozumiałego.   
- No. Chwała bogu - rzekł z ulgą pan Antoni - Jednak chyba ktoś raczył sobie o mnie przypomnieć.
Na wszelki wypadek staruszek rozejrzał się wokół, upewniwszy się, czy to aby o niego chodzi. Lecz prócz uśmiechającego się z góry pana Giedymskiego nie było w pobliżu absolutnie nikogo. Zbliżająca się postać zdawała się rosnąć z każdym krokiem jak wielki bochen chleba puchnący w piekarniku.  Za ociężałym osobnikiem ciągnął się niedbale długi szal, zapewne założony w pośpiechu, który omal nie został przydepnięty ciężką nogą co mogło spowodować groźny upadek. Elegancki brązowy kapelusz z szerokim rondem, wciśnięty mocno na okrągłą głowę falował na niej niczym wielka płaszczka w morskiej otchłani. Dopiero, gdy człowiek ów zbliżył się na kilkanaście kroków do pana Pażytrawki, można było już nieco wyraźniej rozpoznać jego zadyszaną i zarumienioną z wysiłku twarz. Na dodatek piekielnie przerażoną, jakby był świadkiem jakiegoś szokującego zdarzenia.
- Coś mi tu pachnie jakąś aferką – pan Antoni podejrzliwym wzrokiem zmierzył rosłego jegomościa i ocenił , że widok jego raczej już nie wróży reszcie dnia dobrego zakończenia.  
- Uff. Ledwie zdążyłem – ciężko sapał jegomość przytrzymując się pod boki - Czy mam przyjemność z panem Antonim? – z trudem wyksztusił zapytanie.
- We własnej osobie. Pan pozwoli, że się przedstawię. Antoni Pażytrawka - ukłonił się jak na dżentelmena przystało.
- Jakże się cieszę ze spotkania z panem. Nie tak miało wyglądać powitanie.
Przepraszam więc najmocniej. Nawet sobie nie wyobrażam, co by było gdyby pan odjechał. Dzieci z naszego miasteczka a zwłaszcza moja córka Małgosia bardzo chciały poznać sławnego pana Pottila, a tu taki pech – wciąż zadyszany jegomość serdecznie uścisnął dłoń gościowi, ale minę przy tym miał bardzo podejrzaną, czego nie dało się ukryć pod wymuszonym raczej uśmiechem.
- Bonifacy Kotuszko jestem. Dyrektor tej nieszczęsnej fabryki, a raczej już chyba były jej dyrektor. Najmocniej pana przepraszam, ale to już chyba koniec tego pięknego zakładu z niezwykłą tradycją. Straszna rzecz się stała, oj straszna – zagryzł wargi w strapieniu.
Teraz, gdy już było wiadomo kto jest kim i słysząc tak przerażające słowa z ust samego dyrektora fabryki czekolady, pan Pażytrawka mógł jedynie zmarszczyć brwi na czole, bo niestety wciąż nic a nic nie mógł zrozumieć co się takiego strasznego jak przedstawiono wydarzyło. Więc czym prędzej przejął inicjatywę i stanowczo nalegał na rychłe wyjaśnienie tej przerażającej wieści.
- Mów, że pan wreszcie, co się stało. Wybuchł pożar czy co?
- Czekolada…czekolada panie Antoni.... - dyrektor, musiał złapać głęboki oddech zanim wypowiedział kolejny i wszystko wyjaśniający wyraz - ….zniknęła.
- Jak to zniknęła? Nie rozumiem. Mów pan jaśniej – pan Pażytrawka miał zdumioną i zakłopotaną minę.

- Po prostu. Zniknęła. Wyparowała. Dziś w nocy. A wie pan co to oznacza? Że trzeba będzie chyba zamknąć fabrykę. Miasteczko przestanie istnieć, a co powiedzą dzieci, które tak uwielbiają bajkową czekoladę. Nie dostaną jej w tym roku pod choinkę. To katastrofa. Jestem zgubiony. Przeze mnie przepadły Święta Bożego Narodzenia - dyrektor załamał ręce, lamentując nad swoim losem.
- Niech więc mnie pan natychmiast zaprowadzi do fabryki i pokaże skąd zniknęła czekolada – zawołał poruszony pan Antoni – Nie ma czasu do stracenia. Przecież muszą być jakieś ślady.
- Wszyscy szukają. Ślady ? Nie ma żadnych śladów.  Dwadzieścia ton czekolady wyparowało, a nikt się nawet nie włamał. Prawda, że wygląda to wszystko bardzo dziwnie? - dyrektor wyjaśnił gościowi, że sprawa jest beznadziejna, lecz panu Antoniemu już snuły się w głowie pewne podejrzenia. Być może cała afera mogła mieć, coś wspólnego z dawnymi czasami.    
- Może nie znalazłem się tu całkiem przypadkiem ? - pomyślał starszy pan z siwą bródką.
Dawny pan Pottil też nosi w sobie tajemnice o których świat nigdy nie słyszał. Może właśnie teraz nadszedł ten czas, by wyjaśnić stare sprawy. Dłoń pana Antoniego Pażytrawki spoczęła na kieszeni w której znajdowała się złota busola na której właśnie teraz skupił swe myśli.
-  Niezupełnie... Niezupełnie sprawa jest beznadziejna - zagadnął tajemniczo pan Pażytrawka wprawiając tymi słowami pana dyrektora Kotuszkę w niebywałe osłupienie - Być może jest jeszcze czas by uratować Święta Bożego Narodzenia, ale to ... - zamyślił się - To może być daleka wyprawa i będę potrzebował kilku odważnych pomocników.
  - Ależ oczywiście drogi panie Antoni. Służę każdą pomocą – uspokojony nieco dyrektor rozłożył ręce w kierunku znamienitego gościa, by go uścisnąć i gdy ten dał mu tę odrobinę nadziei  - Fabryka wprawdzie nie jest olbrzymia, ale łatwo się tu zgubić. Dam panu do dyspozycji najlepszych fachowców, co znają tu każdy zakamarek. Ależ przywrócił mi pan wiarę. Natychmiast zapraszam do mojego skromnego gabinetu na filiżankę gorącej czekolady. Wspaniała rzecz na zmarznięte ciało.
Dyrektor zawahał się chwilę, jakby znów powróciły wątpliwości.
- Mam nadzieję, że te łobuzy choć jej mi oszczędzili – rzekł słowami obawy - No mam na myśli oczywiście gorącą czekoladę.
  - Więc na co czekamy, szanowny panie dyrektorze. Przekonajmy się czym prędzej. Gorąca czekolada to z pewnością najlepsza rzecz na zmarznięte ciało.

Pan Antoni nie chcąc tracić cennego czasu czym prędzej zaprosił rozdygotanego dyrektora do swojego czerwonego automobila, który natychmiast ruszył w kierunku zabudowań fabryki czekolady.   


                                                          


     Czerwony pojazd w kropki zatrzymał się na niewielkim, dopiero co odgarniętym z białego śnieżnego puchu placu tuż pod samą fabryką czekolady. Stało tam już kilka innych zaparkowanych pojazdów. Pewnie były to samochody pracowników, którzy mimo takiej tragedii solidarnie stawili się do pracy. W każdym razie bez wątpienia był to chyba najsmutniejszy dzień w dziejach tej fabryki. Wśród zaparkowanych pod fabryką pojazdów szczególnie wyróżniał się samochód w pięknym smacznym brązowym kolorze. Kolorze mlecznej czekolady z dużymi napisami po obu bokach -BAJKOWY ŚWIAT CZEKOLADY.Ten samochód to duma tego zakładu. Każdy mieszkaniec Bajkowic zna ten samochód, który co dzień wyrusza w podróże po całym kraju a nierzadko daleko za jego granicami, by godnie reprezentować wyroby sławetnej czekoladowej fabryki. Dyrektor  spostrzegłszy nieodparte zaciekawienie swego gościa owym niezwykłym wehikułem raczył sobie zażartować.   

   - Czyż nie chciałoby się go schrupać panie Antosiu ?
   - O tak. Wygląda jak wielka tabliczka czekolady – odpowiedział gość z Warszawy.
Ale tak naprawdę tego dnia dyrektor wcale nie miał ochoty na żarty, bo w następnej już chwili wciąż rozdygotanym głosem ledwie wyszeptał. 
   - Tutaj, tędy drogi panie Antoni, czas ucieka, chodźmy czym prędzej do mojego gabinetu. Trzeba coś uradzić. Taka katastrofa -  pan Bonifacy przyłożył pulchną dłoń do swego czoła.
Gabinet dyrektora tej słodkiej fabryki niezwykle zaskoczył pana Pażytrawkę, był bowiem jedyny w swoim rodzaju. Drugiego takiego chyba nie było w całym świecie. Każdy przedmiot jego wyposażenia przedstawiał bowiem któregoś z bohaterów znanych na całym świecie bajek. I tak na przykład myszka Miki i kaczor Donald trzymały w dłoniach złoty pojemnik na parasole i z uśmiechem zachęcały do skorzystania z niego. Zaś rodzina niebieskich ludzików zwanych smerfami krzątała się po całym gabinecie zajęta przeróżnymi czynnościami i zdawała się nie zwracać uwagi na gościa. Za to Kubuś Puchatek wraz ze swym przyjacielem prosiaczkiem chciały gościa poczęstować pysznym miodkiem z niewielkiej beczułki. Wesoła pszczółka Maja i jej kolega z ula Gucio fruwały sobie beztrosko chcąc usiąść na wielkim niebieskim kwiatku, którym była oczywiście wisząca lampa po środku gabinetu. Na parapecie pan Antoni dostrzegł roześmianą królewnę Śnieżkę ze srebrną konewką w dłoniach podlewającą kwiaty. A kwiaty rosły a jakże w….. kolorowych czapkach siedmiu krasnoludków.  Nawet zwyczajne ołówki i długopisy starannie ułożone w przyborniku o kształcie domku z piernika na biurku dyrektora przedstawiały znane postacie ze świata bajek.    
   - Istne cudo. Coś takiego. Jestem pełen uznania – pan Pażytrawka nie ukrywał zachwytu.  
Pan Bonifacy stał ze skromną miną, ale nie ukrywał też dumy. Wprawdzie nie lubił wychwalać się swoimi osiągnięciami, ale w tym przypadku stwierdził, że wypada powiedzieć miłemu gościowi ot choćby kilka słów wyjaśnienia.
  - Sam zaaranżowałem tu każdy szczegół. Od podłogi aż po sufit.
W istocie, oprócz przedmiotów także ściany zdobiły piękne malowidła z bajkowych scen.
  - Pan rozumie. Każdego dnia mam wielu gości, którzy sami przyznają, że miło robi się interesy w takiej atmosferze.   
No, ale co ja będę panu zawracał głowę w takim nieszczęściu.
Teraz to już na pewno stracę wielu klientów. A co powiedzą dzieci? Panie Antoni, pan jest prawdziwym czarodziejem. Tylko pan może uratować fabrykę. Tak tak. Znam wyczyny sławnego Pottila. Niech pan coś zrobi. Musi pan . Ja pana ozłocę. Pomnik postawię. Błagam.    
  - Ależ dyrektorze. To było tak dawno. A poza tym ja tylko rozśmieszałem ludzi. Noo, wprawdzie nauczyłem się paru magicznych sztuczek, ale gdzie mi tam do czarodzieja – pan Pażytrawka w zakłopotaniu w jakim postawił go dyrektor zdjął właśnie długi szaro ciemny płaszcz z futrzanym kołnierzem i zawiesił na drewnianym wieszaku a raczej na czerwonym nosie uśmiechającego się do niego z leśnej ściany Rudolfa, najbardziej znanego renifera Świętego Mikołaja. Oczywiście pan Pażytrawka mógł wybrać nos innego renifera ze słynnego zaprzęgu, ale czerwony nos Rudolfa zadziałał na niego niczym magnes. Kątem oka zerkał na dyrektora i zauważył, że ten zachowywał się jakoś dziwnie wpatrując się w niego jakby zobaczył coś niezwykle zaskakującego.  
Bo właśnie, kiedy gość zdjął z głowy swój kapelusz, by zawiesić go na rogu wesołego Rudolfa ten nagle przybrał barwę niebieską , by zaraz na powrót znów stać się czarnym, zgrabnym melonikiem. Na domiar tego nos gościa na krótką chwilę zamienił się w czerwoną kulkę, podobną do nosa Rudolfa.
   - Co u licha – dyrektor szepnął pod nosem – E tam. Umysł płata mi jakieś figle.
Lecz jakby tego było mało, na nogach pana Antoniego dostrzegł dziwnie wielkie fioletowe buty i to te jakby o pięć numerów za duże.
Teraz on ukradkiem spojrzał na swego gościa chcąc upewnić się czy i on również widzi te dziwne anomalia, ale gość raczej nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, bo na nogach wciąż posiadał swoje wygodne, zimowe, ciepłe, brązowe kamasze.
  - Niebywałe – powiedział pan Kotuszko – Co za dzień. Od tego zamieszania zaczynam mieć już halucynacje.
Szybko jednak otrząsnął się z dziwnego urojenia spostrzegłszy , że jego gość czeka pod uśmiechniętą głową renifera nie wiedząc co dalej począć.    
  - O przepraszam – pośpiesznie zreflektował się pan Bonifacy-  Co za dzień. Co za dzień. Szanowny panie Antosiu, proszę sobie tu usiąść.  Zapewniam, że fotel jest bardzo wygodny– wskazał gościowi coś w kształcie wielkiej niebieskiej filiżanki - Takie sobie moje fju bzdziu, ale przyzna pan, że to dość oryginalny mebel jak na gabinet dyrektora.    
  - O tak. Rzeczywiście wspaniały mebel – zachwycił się pan Pażytrawka – Nigdy w czymś tak oryginalnym nie siedziałem. Dziękuję więc za tę przyjemność – gość spoczął z ulgą i zapytał uprzejmie.   
  - Czy pozwoli pan dyrektorze, że zapalę fajkę ? Myśli są wtedy bardziej przejrzyste i swobodne .  
– Ależ bardzo proszę . A ja tym czasem przygotuję panu filiżankę gorącej czekolady według naszej fabrycznej receptury a raczej receptury naszego wyśmienitego specjalisty od czekoladowych smaków , pana Horacego Wesla .
Nawet automat do robienia czekolady był tu niezwyczajnym przedmiotem, ponieważ wyglądał jak dokładna kopia pyska roześmianego psa o wdzięcznym imieniu Pluto. Wystarczyło nacisnąć jego sterczące ucho i z czarnego noska popłynął wprost do białej filiżanki, brązowy roznoszący się natychmiast po całym gabinecie wonnym aromatem, wspaniały gorący nektar.  
   - Horacy Wesl? – zagadnął pan Pażytrawka – Już gdzieś słyszałem to nazwisko .
-  To jemu nasza czekolada zawdzięcza takie niepowtarzalne smaki.  Proszę spróbować i ocenić – postawił przed gościem filiżankę wypełnioną gorącym napojem - Rozgrzeje panu myśli lepiej jak ta pańska fajka.
   - Przyjechał do nas z Belgi – wyjaśnił dyrektor.
   - Z Belgi? – powtórzył pan Antoni
   - A dokładnie z samej Brukseli – dyrektor objaśnił bardziej szczegółowo.  
  - Mieszkałem jakiś czas w tym pięknym mieście – pochwalił się Antoni – Jako dziecko – dodał .
   - No proszę. Co za wspaniały zbieg okoliczności – rozpromienił się dyrektor – Koniecznie muszę panów zapoznać – dodał kładąc dłoń na ramieniu gościa.
Dyrektor ochłonąwszy nieco był już wyraźnie spokojniejszy, ale wciąż nie zapominał powagi całej sytuacji. Przyglądał się właśnie panu Antoniemu z hebanową zakręconą do dołu fajką w ustach, gdy nagle wpadł mu do głowy niespodziewany pomysł.
   - Tak. Właśnie tak. Tu potrzeba wielkiego detektywa – pomyślał uśmiechając się tajemniczo do gościa - No może pan Antoni całkiem nie przypomina sławnego Sherlocka Holmesa, ale należy przyznać, że ma w sobie to coś.  
Dyrektor spostrzegł, że jego gość błądził gdzieś myślami . A może właśnie już rozwiązywał zagadkę tajemniczego zniknięcia magicznej czekolady tak uwielbianej nie tylko przez dzieci ale i dorosłych mieszkańców naszej planety . A może pan Antoni właśnie teraz w swojej głowie odwija  opakowanie bajkowej czekolady i w tajemnicy delektuje się jej rajskim nadzieniem, którego smaku nigdy nie odgadniesz zanim nie skosztujesz.
To właśnie tajemnica Bajkowickiej czekolady. Niespodzianka
dopiero w środku ust.  To prawdziwa bajka.  
   – Hhmm, hmmm. Czekolada panu wystygnie – dyrektor niecierpliwił się zbyt długim milczeniem gościa, gdy czekolada smakuje najlepiej gdy jest właśnie ciepła.
   - O tak. Ma pan zupełną rację – gość podniósł filiżankę i przyłożył do ust. Kiedy zasmakował czekolady, był niemal w siódmym niebie. W jednej chwili wróciły dawne wspomnienia.
  - Odrobina wanilii i kropla soku pomarańczowego. Pamiętam ten smak z dzieciństwa. Właśnie taką czekoladą częstowano w pewnej ciastkarni w Brukseli – gość zamyślił się chwilę po czym dodał - Ale to chyba zupełny zbieg okoliczności.   
Dumny dyrektor wykonał kilkanaście kroków po gabinecie,  uśmiechając się miło w kierunku gościa aż w końcu rzekł.   
   - Jak już wspomniałem wizyta pana w naszej fabryce to pomysł mojej córeczki Małgosi i Krzysia z sąsiedztwa, synka państwa Szymanków. Bardzo chcieli poznać sławnego Pana Pottila. No, nie ukrywam ja także – dyrektor Kotuszko naprawdę chciał być miły dla gościa .
   – Oj, jaki tam sławny – odparł skromnie, rumieniąc się na twarzy – Owszem. Bywało się wprawdzie w świecie, ale gdzież mi do sławy. Dziś jestem już starym zramolałym dziwakiem, któremu niewiele życia zostało a dawny Pottil jest już tylko mizernym wspomnieniem.
  - A gdybym powiedział, że wszyscy liczymy na pana Pottila – dyrektor poważnym tonem mocno zaskoczył gościa. 
Gość pociągnął dym z fajki rozpuszczając aromatyczną woń po całym gabinecie, po czym spytał.
  - Jak to wszyscy?  Nie rozumiem.
  - Sprawa jest poważna. Nawet bardzo poważna. To zbrodnia na dwudziestu tonach czekolady. Tylko pan może uratować fabrykę i Święta Bożego Narodzenia! – dyrektor aż poczerwieniał z emocji.
Pan Antoni zerknął na pochylonego nad nim pana Bonifacego i zapytał szeptem, jakby obawiał się, by ktoś inny go nie podsłuchał.  
  - Czy dzieci już wiedzą?  - zagadnął tajemniczo
  - Czy wiedzą ? – pan Bonifacy zmarszczył brwi .
  - No, że ktoś skradł cały zapas świątecznej czekolady.
Dyrektor z obawy, że ktoś obcy może podsłuchać o czym rozprawiają również odpowiedział gościowi szeptem.
 - Są w fabryce. Z rodzicami. I czekają na Pottila.
 - Czekają na Pottila. Znaczy na mnie? – teraz pan Antoni był już całkiem zaskoczony.
 – Tak? Są tu od rana. Gotowi na pańskie rozkazy – dalej szeptał dyrektor.    
– Widzę, że naprawdę chce pan uratować święta, doceniam pański zapał, ale obawiam się, że to raczej nieziemska sprawa z tym zniknięciem czekolady – słowa pana Antoniego niemal przeraziły dyrektora.
– Nieziemska? To znaczy, że napadli nas kosmici? – spytał z niedowierzaniem pan Bonifacy – Przecież do świąt zostały tylko trzy dni, a baśniowa czekolada powinna już jutro wyjeżdżać z naszej fabryki by na czas dotrzeć do sklepów na całym świecie. Jak ja to wyjaśnię dzieciom, że napadli na nas kosmici? 
Dyrektor Kotuszko zaczął już powątpiewać w szczęśliwy koniec tej dramatycznej sytuacji – Tu trzeba natychmiast detektywa, który wytropi złodzieja – zmoczył chustkę zimną wodą i przyłożył  ją sobie do rozgrzanego czoła.   
Gość tym czasem spokojnie dokończył palić fajkę i po przemyśleniu tego co usłyszał od dyrektora pojął, że właśnie jeszcze nie ma ochoty umierać a wręcz przeciwnie. Zrozumiał iż ma do wykonania arcyważną misję. Misję uratowania Świąt Bożego Narodzenia.
– Do usług. Detektyw Pottil właśnie wkracza do akcji – bezceremonialnie przedstawił się pan Antoni – Proszę zwołać wszystkich do sali konferencyjnej.  
– Panie Antoni. Pan jest cudowny. Wybawco – zawołał pocieszony dyrektor .
Opadnięty z sił, ale wspomożony najwspanialszą tego dnia wiadomością uniósł pulchną dłonią słuchawkę brązowego jak czekolada telefonu i nacisnął klawisz a właściwie okrągły nos roześmianego leśnego skrzata.
   – Pani Zofio ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Proszę odwołać poszukiwania i zaprosić wszystkich obecnych do sali konferencyjnej - dyrektor odłożył słuchawkę i chyba poczuł się dziwnie. Pobladł na twarzy a oczy rozbiegły się w różne strony – Co za heca. Kosmici porwali naszą czekoladę. Ja chyba zaraz zwariuję - opadł bezwładnie na swój dyrektorski fotel – Co za dzień. Wody – wyszeptał niemal ostatnim tchem. 
- Proszę – pan Pażytrawka podał dyrektorowi szklankę ze zbawczym płynem.  
- A może pan też jest kosmitą ? – spojrzał podejrzliwie zerkając na pana  Antoniego, ale w tym samym momencie
poczuł jak jego powieki stawały się coraz cięższe i cięższe.
Nie zdążył już zauważyć jak pochyla się nad nim czyjaś tajemnicza postać w kolorowym stroju i to nie jakiegoś bynajmniej kosmity, ale prawdziwego klauna, który właśnie przypomniał sobie o kilku najprawdziwszych czarodziejskich sztuczkach.
- Sen dobrze panu zrobi dyrektorze – klaun pogłaskał dłonią w żółtej rękawiczce po jego bezwładnie opadniętym ramię, po czym podszedł do okna i powiedział coś bardzo tajemniczego. 
  - Wiele lat minęło Oliwierze. Już prawie o tobie zapomniałem. Ty o mnie pewnie też już nie wspominasz zbyt często. Kto by pomyślał, że czas nas zechce ponownie połączyć – Pottil zacisnął dłoń na złotym zegarku, którego od dziecka nosił w kieszeni na łańcuszku. Należy raz na zawsze położyć kres temu niecnemu procederowi – mina Pottila schmurzyła się nagle – Żeby psuć dzieciom no… i dorosłym też a jakże Święta Bożego Narodzenia. To już stanowczo hańbiący czyn.

 


W sali konferencyjnej zrobiło się gwarno i tłoczno. Każdy był ciekaw, co też nadzwyczajnego chciał oznajmić dyrektor fabryki czekolady przerywając tak arcyważne poszukiwania. Lecz co to?  Zamiast dobrze znanego wszystkim pulchnego dyrektora zgromadzeni ujrzeli w drzwiach drobnego starszego pana w czarnym meloniku na siwej głowie. Pan Antoni od razu spostrzegł zamieszanie i czym prędzej ukłonił się skromnie. Pogładził szpiczastego wąsika, chrząknął dwa razy i przedstawił się.

     - Państwo pozwolą. Pażytrawka jestem. Antoni.
Oczywiście wywołało to niezwykłe poruszenie zarówno wśród starszych jak i młodszych zgromadzonych w sali. Szeptano sobie do ucha. Coś sobie przypominano. Jako pierwsza do gościa podeszła dystyngowana pani w beżowym płaszczu z eleganckim kapeluszem na głowie. 
  - Barbara Kotuszko - przedstawiła się podając dłoń niezwyczajnemu gościowi – Miała być niespodzianka a tu taka afera – przyznała wielce rozgoryczona - Tak mi przykro, że akurat w takich okolicznościach musimy pana powitać.
Następnie przedstawił się wysoki brunet o dość mocno zarumienionej na policzkach twarzy.
   - Maciej Szymanek – zabrzmiał jego tubalny niski głos – Po czekoladzie ani śladu. Zniknęła, tak sobie – pan Maciej bezradnie rozkładał ręce - To jakieś czary. To się po prostu nie mieści w głowie. Taki cios i to tuż przed świętami. Pan sobie wyobraża. Taki cios.
Wiele było słów goryczy i oburzenia pod adresem tajemniczego złodzieja, lecz pan Antoni, choć sytuacja była poważna i można by rzec beznadziejna, starał się wszystkich obdarzyć swym ciepłym uśmiechem.
Dzieci z wielkim zaciekawieniem przyglądały się gościowi, co nie uszło jego uwadze. Pan Antoni mrugnął do nich figlarnie a w jego dłoni nie wiadomo
skąd pojawił się różowo niebieski wiatraczek.  

   – Jest mi niezmiernie miło widzieć tyle sympatycznych twarzyczek – zwrócił się do milusińskich – Szczególnie chciałbym podziękować Małgosi i Krzysiowi za wspaniały list i piękne zaproszenie, które do mnie przysłali w imieniu wszystkich Bajkowickich dzieci. Czy mogę tu prosić Małgosię i Krzysia?
Dziewczynka o rudych mocno poskręcanych długich włosach i chłopiec o czarnej jak pióra kruka czuprynie nieśmiałymi krokami podeszli do starszego pana, który na ich widok uśmiechnął się jeszcze słodziej.  
   - Dla tak wspaniałych zuchów mam wyjątkowy prezent. Pan Antoni skłonił się nisko po czym klasnął w dłonie i w jednej chwili zmienił się w sympatycznego klauna Pottila. Jak to zrobił to była jego wielka tajemnica. Na błękitnej sali  nastąpiło wielkie ożywienie i rozbrzmiały brawa.
Klaun sięgnął do kieszeni różowo białej marynarki i niczym czarodziej wyjął z niej kolejny kolorowy wiatraczek.
  - Proszę – wręczył zabawki dziewczynce i chłopcu.
  - Dziękujemy – dzieci ukłoniły się grzecznie 
   - Zuchy. Prawdziwe zuchy – pochwalił Pottil i pomrugał śmiesznie długimi rzęsami.   

   -
To  właśnie jest ten słynny Pottil, poznaję go – do uszu klauna dochodziły  głosy z sali – Nie zapomniał swoich dawnych sztuczek. Wiatraczki to jego numer popisowy. Prawdziwy mistrz. Artysta.
Szybko rozbrzmiały gromkie brawa. Pottil ukłonił się i znów sięgnął do kieszeni różowo białej, trochę przydługiej marynarki. Sięgał tak jeszcze wiele razy a kolorowe wiatraczki zdawały się nie kończyć w jego wielkiej przyszytej grubą nicią kieszeni.
  - Proszę, wystarczy dla każdego – uśmiechał się szeroko wręczając każdemu niespodziewany prezent. Wszyscy patrzyli z niedowierzaniem jak w jednej kieszeni mogło zmieścić się tyle wiatraczków.
 – To prawdziwy czarodziej – szeptano – Słyszałem, że może wyczarować słonia, a nawet samolot – ktoś dodał. Być może całkiem przesadnie a może i nie, wszak na sali choć na chwilę zapomniano o kłopotach jakie spotkały mieszkańców miasteczka.
Pan Pottil udał, że nie usłyszał szeptów na temat jego niezwykłych umiejętności. Klasnął kilka razy w dłonie i zawołał, próbując przebić się przez gwar jakiego przecież sam zresztą był powodem.  
  – Chciałbym wam powiedzieć w sekrecie, że to nie są jakieś tam sobie wiatraczki. Posiadają bowiem one niezwykłą moc. Wystarczy tylko uwierzyć i dmuchnąć, a wtedy kto wie, co się może wydarzyć ?
Słysząc te słowa kilku rodziców zarumieniło się na twarzy. Bo jak się okazuje, dokładnie takie same wiatraczki, od lat leżą do dziś poukrywane w kufrach i szufladach w wielu Bajkowickich domach.
  - Tak, tak. Kiedy przyjdzie czas sami się o tym przekonacie. No ale dość już o wiatraczkach. Pewnie niektórzy z was sobie teraz myślą, skoro umiem wyczarować wiatraczki, to może bym tak wyczarował czekoladę i sprawa załatwiona. Wierzcie mi, chciałbym by tak się stało, ale czy Pottil,  zmieściłby tyle czekolady w swoich kieszeniach? – zażartował.
Przez chwilę na sali zapanował wesoły nastrój. Coś jednak wisiało w powietrzu a raczej nie wisiało, bo wszystkim brak było jej słodkiego aromatycznego zapachu. Zapachu czekolady.
Pottil opuścił głowę i zrobił smutną minę jaką robią wszystkie klauny, kiedy się smucą. To co powiedział w następnej chwili zaskoczyło zgromadzonych.
  - To nie pierwszy przypadek zniknięcia czekolady na świecie. Tak, proszę państwa, lecz tym razem złodziej posunął się za daleko. Toż to zamach na wszystkie bajki. Kim jest sprawca i dlaczego dopuszcza się takich czynów nikt nie wie, ale i nikt z tego powodu nie chciałby też mieć zepsutych Świąt Bożego Narodzenia. Prawda dzieci?
 - Taaaak- odpowiedziały chórem milusińscy.
 - Hau, hau, hau – gdzieś z końca sali nagle wyłonił się głos psa.
 - To Szafir. Pies Bartka. On też razem z nami szukał czekolady – szybko wyjaśniła Małgosia.
  -  Szukał wszędzie, ale nic nie wywąchał – dodał Krzyś.
  - Obawiam się, że nawet doskonały psi węch nic tu nie pomoże –rzekł Pottil - ale brawa dla wspaniałego psa Szafira.
Pottil sięgnął do swej głębokiej czarodziejskiej kieszeni. Chwilę czegoś szukał, ale tym razem nie był to wiatraczek tylko smakowita kosteczka.
   - Została mi z dzisiejszego obiadu – zażartował klaun.
Wyczynem tym wywołał salwę śmiechu a pies o imieniu Szafir merdając ogonem ochoczo rozprawił się ze smakołykiem, jak by to był chrupiący słony paluszek. 
   - Czy ktoś na sali ma jeszcze jakieś życzenie do Pottila? - spytał.
   - A może pan wyczarować Świętego Mikołaja? – spytała mała dziewczynka z dużą czerwoną kokardą we włosach.
Klaun zastanowił się chwilę.
   - Hmm. Mikołaj jak wiecie ma teraz dużo pracy. Na pewno teraz jest gdzieś bardzo daleko. Może na drugim końcu świata. No ale życzenie to życzenie. Niech pomyślę, co da się zrobić.     
Dzieci przyjęły tę wiadomość bardzo poważnie. Cóż więc, nie było innego wyjścia jak zaprosić Mikołaja do fabryki czekolady.    

- Więc drogie dzieci. Zamknijcie oczy i uwierzcie, że właśnie o to Mikołaj pędzi do was w wielkich saniach po gwieździstym niebie i zaraz tu wjedzie ze swoim zaprzęgiem reniferów. Dmuchnijcie z całych sił w swoje wiatraczki i pamiętajcie, że wiara czyni prawdziwe cuda – rzekł niezwykle przekonująco Pottil.
W następnej chwili po całej sali rozszedł się miły dla uszu szum obracających się wiatraczków. Zachęcone przez Pottila dzieci dmuchały tak mocno, że wśród wywołanego szumu zdawało się słyszeć jakby najpierw ciche a zaraz potem coraz głośniej brzmiące dzwoneczki. Takie same jak te towarzyszące biegnącym reniferom przy saniach Mikołaja, które znają dzieci na całym świecie.
 - Hohohoho. Hohoho.
Nagle wśród tych dzwoneczków wszyscy usłyszeli znajomy głos. W końcu dzieci niewytrzymały dłużej, co jest rzeczą zrozumiałą i otworzyły oczy. To co ujrzeli każdego mogło wprawić w wielkie osłupienie. Obok Pottila stał wszystkim znany i najbardziej przez wszystkich lubiany gruby pan w czerwonym płaszczu z białą brodą, który radośnie pomachał do wszystkich zgromadzonych w błękitnej sali. Nawet pies Szafir pomerdał ogonem na ten przesłodki widok, choć z pewnością nic z tego nie rozumiał.

– Jołjołjołjoł. Witam was kochane dzieci i rad jestem ze spotkania z wami.
 – Mikołaj. To prawdziwy Mikołaj – dzieci podskakiwały przyklaskując w dłonie - Macha do nas i uśmiecha się . Pozdrawiamy cię Mikołaju.
 – Jołjołjoooł. Hohohoho. Czekajcie na mnie w święta kochane dzieci. Przyjdę do każdego dziecka z wymarzonym prezentem, ale teraz muszę pędzić bo czas ucieka a roboty mam że hoho. To na razie, hoho. Jołjołjoł – Mikołaj zawołał jeszcze kilka razy, po czym rozpłynął się w powietrzu  niczym poranna mgiełka.
  - Jejku. To był naprawdę on. Prawdziwy święty Mikołaj. Nie mogę uwierzyć – mieszały się głosy zaskoczonych niewiarygodnym zdarzeniem obecnych na sali.
Ale na błękitnej sali byli też i tacy, co nie wierzyli, że prawdziwy Mikołaj naprawdę istnieje. O choćby pan Ogórek. Zawsze poważny i podejrzliwy.
   - To na pewno jakaś mistyfikacja. Tania sztuczka, albo najzwyklejsza projekcja – Tak, tak. Gdzieś tu jest projektor, który wyświetlił tego Mikołaja – skomentował podejrzliwie – Najpierw znika czekolada, a teraz ten klaun i Mikołaj. Panie Marcinie, nie uważa pan, że za dużo tych czarów jak na jeden dzień – zwrócił się do stojącego obok młodego mężczyzny w okularach.  
  - Panie Lucjanie, wyluzuj pan deczko, ja też nie wierzę w cuda, ale to co tu widziałem przed chwilą naprawdę mi się spodobało. Uwielbiam takie sztuczki. Są fantastyczne!!! – pan Marcin Jelonek określił całą tę sytuację bardzo entuzjastycznie.  
 - Chodźcie, chodźcie wszyscy. Tam na dworze. Szybko! Szybko! – mały Jaś wykrzykiwał coś wniebogłosy.  
  - Co tam zobaczyłeś kochanieńki? Czy tam wylądowało UFO? – wypytywała pani dyrektorowa rozgorączkowanego chłopca.
  - Nooo. Tam jest Mikołaj w olbrzymich saniach i… renifery – wyksztusił mały Jaś.
  - Nie no. To jakiś absurd. Mikołaj i renifery. Zaraz pojawi się tu królewna Śnieżka i siedem krasnoludków! – wołał pan Ogórek, ale nikt go już nie słuchał, bo jak się domyślacie, wszyscy zechcieli ujrzeć to niecodzienne zjawisko i naprędce opuścili budynek fabryki.
Jaś nie zmyślał. Na zewnątrz rzeczywiście stał zaprzęg z dziewięciu rączych reniferów a za reniferami stały wielkie sanie wypełnione po brzegi wielkimi workami z prezentami. Z przodu sani siedział trzymając lejce uśmiechający się pan z przemarzniętym nosem i czerwonymi policzkami Święty Mikołaj.
- Wau – dzieci na ten niezwykły widok otworzyły usta z zachwytu.
Ostrożnie podchodziły do przesympatycznych zwierzaków, by choć raz w życiu dotknąć ich srebrzystego futerka. Taka okazja pewnie już nigdy się nie powtórzy, a one były takie milusie.  
- Ten z przodu to Rudolf czerwononosy. Przewodnik. Najważniejszy w zaprzęgu, bo zna wszystkie domy z dziećmi na świecie. Poza tym jego nos oświetla drogę Mikołajowi – zawołał dumnie Maciek
  - Za nim biegną Kometa i Błyskawica – Zuzia odgadła następną parę reniferów..
  - Te następne to Amorek i Fircyk – zabłysnął z kolei Bartek.
 -  Potem są Pyszałek i Złośnik a na końcu biegną Profesorek i Tancerz -
Magda również pochwaliła się wiedzą z imion najbardziej znanych na świecie reniferów.
Nagle śnieg zaskrzypiał pod ich szerokimi kopytami a nawet pojawiło się kilka iskier. Sanie ruszyły z taką mocą jakby ciągnięte były rakietą. W mig wzniosły się w powietrze zataczając kilka kręgów nad fabryką. W kilka sekund zaprzęg był już nad kominami i wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Mikołaj zdążył pomachać jeszcze z góry swą wielką zieloną rękawicą poczym sanie przyspieszyły i… zniknęły, gdzieś za chmurami na bezkresnym niebie.
  - No. To chyba nie jest jakaś tam sztuczka panie Lucjanie – triumfował pan Marcin nad niedowierzającym kolegą.
  - Zaraz zacznę wierzyć, że podjedzie tu karoca z dyni po kopciuszka – panu Lucjanowi omal nie zakręciło się w głowie od nadmiaru wrażeń.
Z nieba poprószył śnieg a powietrze zrobiło się jakby mroźniejsze, więc wszyscy powrócili do ciepłej sali konferencyjnej.
Nie zobaczyli już Pottila. Przed nimi znów stał starszy pan w czarnym filcowym kapeluszu, który wygłosił do nich mowę.         

 – Jak sami widzieliście, marzenia w połączeniu z wiarą mogą uczynić prawdziwe cuda. Ale tym razem to wy byliście czarodziejami. To nie lada wyczyn sprowadzić Świętego Mikołaja. Kto wie? Kto wie? – zastanowił się przez chwilę starszy pan – Wyznam prawdziwie, że właśnie dziś obiecałem panu dyrektorowi, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by sprawić, że czekolada powróci do fabryki a Święta Bożego Narodzenia będą uratowane. Ale z pewnością sam nie dam rady tego uczynić. Być może trzeba będzie wyruszyć w daleką podróż do nieznanej krainy, pełną przygód i niebezpieczeństw. Czy chcielibyście przeżyć taką właśnie przygodę i odnaleźć zaginioną czekoladę.
  -  Taaaak - na sali rozległ się głośny aplauz.
  - Chcemy odnaleźć czekoladę i uratować święta Bożego Narodzenia – zawołał Krzyś
   - Bo święta bez bajkowej czekolady będą smutne i ponure  – dodała Małgosia.
   - Jestem ogromnie rad – rzekł Pottil wzruszonym głosem – Ale czy wasi rodzice zgodzą się na tak ryzykowną wyprawę?   
  – My chcemy pomóc Panu Pottilowi! My chcemy pomóc Panu Pottilowi ! – dzieci wołały z całej mocy okrążając swojego nowego bohatera
.

  - No cóż – pani dyrektorowa nie ukrywała zakłopotania – Każdy pomysł jest dobry, ale może pozwólmy lepiej, by sprawą zniknięcia czekolady zajęli się prawdziwi detektywi.
  - To przecież dzieci. A co jak za sprawą zniknięcia czekolady stoją groźni gangsterzy ? – pan Grzegorz wyraził swoją opinię pełną obaw.   
  - No właśnie. A może tu chodzi o okup? – rozważał pan Olek. Tata Michałka – Poczekajmy, aż gangsterzy sami zadzwonią z żądaniami okupu.
  - A może pan Antoni rzeczywiście ma rację – nagle ku zaskoczeniu wszystkich w drzwiach błękitnej sali stanął sam pan dyrektor fabryki.
  - E tam – pan Malinowski machnął ręką – W końcu co nam szkodzi spróbować. Przecież nie posyłamy dzieci na koniec świata.
  - Znajdziemy czekoladę, choćby była schowana w mysiej norce – oświadczył pan Marek z długą rudą brodą.
W końcu atmosfera, która jeszcze przed momentem była pełna obaw i wątpiących pytań zmieniła się w pełną pomysłów dyskusję na temat rozpoczęcia niezwykłej przygody. W wyniku tych niezwykłych obrad powstała drużyna. Drużyna poszukiwaczy zaginionej bajkowej czekolady.  

 

      


Wiadomość o wielkiej aferze z czekoladą ruszyła w świat. Wszyscy mówili teraz tylko o tym jednym i nic nie było w stanie być ważniejszym od tego wydarzenia. Nawet ślub w królewskim pałacu w Anglii, bo każdy wie, że w Święta Bożego Narodzenia, nigdy i nigdzie nie może zabraknąć magicznej bajkowej czekolady. Toteż poszukiwania rozpoczęto niemal natychmiast. Szukano śladów w magazynach, maszynowniach, biurach i wielkich halach, gdzie stały teraz puste, nieczynne maszyny do produkcji bajkowej czekolady. Czas biegł nieubłaganie, a może zatrzymał się gdzieś w miejscu. A być może szukano nie tam gdzie trzeba. Wszyscy nagle poczuli zmęczenie, co zresztą dało się zauważyć po zrezygnowanych
twarzyczkach pomocników wielkiego detektywa a i on sam miał smutną minę,
co nie wróżyło nadziei na pozytywne zakończenie śledztwa.
 
    - Obawiam się drogie dzieci… – starszy pan wyciągnął z kieszonki kamizelki zegarek przyczepiony do długiego łańcuszka i zerknął na złote wskazówki jakby chciał sprawdzić czy warto jeszcze wznowić poszukiwania, czy też poddać się i podjąć ostateczną decyzję powrotu do swych domów . Stał chwilę bez ruchu . W końcu obrócił czasomierz w dłoniach śledząc palcami grawerowane litery na jego boku .
  - Spocznijmy - westchnął. Na jego szczupłej twarzy pojawiło się głębokie strapienie – z przykrością muszę wam wyznać, że ja sam mam coś wspólnego z tajemniczym zniknięciem czekolady i choć nie jestem sprawcą to prawdopodobnie znam tego, który mógł dokonać tego niegodziwego czynu – rzekł zagadkowo - Opowiem wam pewną historię jaka wydarzyła się wiele lat temu w moim życiu , które potem już nie było takie sobie zwyczajne, bowiem wiele dziwnych, niezrozumiałych i tajemniczych rzeczy działo się wokół mojej osoby . A było to wtedy, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Mieszkałem wówczas z rodzicami w stolicy Belgi, Brukseli. Tata pracował tam w Polskiej ambasadzie i był dyplomatą . Zawsze w niedzielne przedpołudnie zabierał mnie do cukierni mistrza wyrobów czekoladowych Jeana Rosena. Jakie tam były cuda, mmm palce lizać . Aż pewnego letniego dnia stało się coś, zupełnie nieoczekiwanego. Coś, co przykuło moją uwagę . Otóż przy stoliku w samym rogu ciastkarni ujrzałem samotnego chłopca, który nic nie zamówił, był blady i smutny. Wtedy właśnie podszedłem do niego, gdyż pomyślałem, że może jest biedny i nie może sobie nic kupić.  
  - Cześć, ja mam na imię Antoś, a ty ? Zagadnąłem, a on spojrzał na mnie zielonymi jak soczysta trawa oczami i niemal uśmiechnął się, ale zaraz z powrotem znów był smutny. Jego twarz pokrywało wiele piegów, a na głowie miał zmierzwione rude włosy. Wyglądał jakby nie był z tej epoki . Właściwie chłopak pojawił się jakby znikąd .

  – A ja mam na imię Oliwier – odparł po krótkim namyśle rudowłosy chłopak .

  – Jakie jest twoje ulubione ciastko? – spytałem – Bo moje to czekoladowa ropucha z niespodzianką.
Nigdy nie wiesz jakiego smaku jest krem w środku . Podobno jak będziesz mieć szczęście to znajdziesz w niej złoty klucz do wszystkich bajek. Ale wiem, że to nieprawda bo zjadłem ich sporo i nigdy tam nic nie znalazłem, ale krem był zawsze pyszny. Teraz tata też mi kupił czekoladową ropuchę.
Oliwier wciąż miał strapioną minę, aż w końcu powiedział coś bardzo dziwnego .
    – Ja, ja nigdy nie jadłem ciastek , booo….-zawachał się wstydliwie.
Nie chciałem wiedzieć dlaczego i nie pytałem więcej, by nie wprowadzać go w jeszcze większe zakłopotanie i natychmiast zaproponowałem mu swoją czekoladowa ropuchę 
    - Wiesz,
dzisiaj jakoś nie mam ochoty na ciastko – wykręciłem się od
smakołyku – Zresztą i tak ten złoty klucz to zwykłe oszustwo pana Rosena.

Tata niczego nie spostrzegł, bo właśnie pił kawę i czytał wiadomości w gazecie. Właściwie to nawet nie zauważył, że zmieniłem stolik na ten w rogu ciastkarni. Oliwier, kiedy zobaczył przed sobą wielką czekoladową ropuchę wreszcie się uśmiechnął i to tak jakby to miał być najszczęśliwszy dzień w jego życiu a mnie zrobiło się jakoś tak ciepło w sercu .
  – Fajnie masz, że przychodzisz tu z tatą bo mój jest gdzieś daleko na morskiej wyprawie i z tego powodu nigdy nie może zabrać mnie do cukierni – powiedział trochę z żalem Oliwier, który w jednej chwili stał się zupełnie innym chłopcem . Zaczął opowiadać o wielkich przygodach swojego taty a ja słuchałem z zapartym tchem, gdy nagle wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego.
   – Ojejku! Patrz! Jest! – zawołał radośnie Oliwier i wtedy zobaczyłem jak coś błysnęło w resztkach pistacjowego kremu z wnętrza czekoladowej ropuchy.
Oniemiałem tak samo jak mój nowy rudowłosy kolega.
   - A więc to prawda co mówił pan Rosen. Złoty klucz istnieje!
Krzyknąłem z zachwytu i już prawie żałowałem, że oddałem swoje ciastko Oliwierowi, ten jednak ku mojemu zaskoczeniu, honorowo podsunął talerzyk w moją stronę.
  – To twój klucz Antosiu – powiedział – Ale ciastko było pyszne – dodał i zapytał patrząc na złoty przedmiot na talerzyku – Co z nim zrobisz?
  – Myślę, że trzeba powiadomić pana Rosena. Może ktoś go po prostu zgubił, albo nie - zastanowiłem się szybko i wymyśliłem – Tata często mówi, że kto daje i odbiera w piekle się poniewiera. Więc to twój kluczyk. Zatrzymaj go na szczęście Oliwierze. Kiedy w końcu twój tata wróci z wyprawy spotkamy się tu i zjemy tyle ciastek, aż brzuchy nam urosną tak wielkie, że zmieści się w nich cała cukiernia pana Rosena .  
   - Albo zjemy całą czekoladę, jaka jest na świecie i staniemy się czekoladowymi olbrzymami – dodał fantazyjnie Oliwier .
  - Świetny pomysł. Będziemy czekoladowymi olbrzymami z dużą porcją słodkiego kremu w brzuchach.
Obaj chłopcy roześmiali się głośno na taki przezabawny pomysł .
  – Antosiu czas już wracać do domu – usłyszałem nagle za sobą głos taty – Dlaczego przesiadłeś się do innego stolika? – ku mojemu zdziwieniu zadał mi to pytanie, zachowując się tak jakby nie zauważył mojego nowego kolegi.
  - Tato, to jest Oliwier – pomyślałem, że przedstawię tacie swojego nowego kolegę – On właśnie znalazł złoty klucz w środku czekoladowej ropuchy.
  – Taaak, a gdzież on jest? – tata spytał zaciekawiony.
  – Złoty klucz? – odparłem niepewnie.
  – Pytam gdzie, ten nowy kolega – tata rozłożył ręce.
Wtedy to zrozumiałem, że chyba tylko ja widzę Oliwiera, który wciąż siedział naprzeciw mnie znów ze smutną miną a złotego klucza wcale nie było ani na moim ani na jego śnieżnobiałym talerzyku. Pomyślałem wtedy, że ten klucz zapewne powstał tylko w naszej dziecięcej wyobraźni. A może i sam Oliwier nie istniał naprawdę i tata miał rację pytając gdzież on jest.
  - No idziemy czarodzieju – tata pomierzwił moje włosy.
  - Do widzenia Oliwierze – po cichu pożegnałem nowego kolegę z myślą, że już pewnie nigdy go nie zobaczę a ten odpowiedział mi tylko skinieniem głowy i nikłym uśmiechem . Kiedy stanąłem w drzwiach ciastkarni obróciłem się, ale przy stoliku w rogu nikogo już nie było. Zacząłem mieć wątpliwości, czy to się wydarzyło naprawdę. Tego dnia nie zapomnę nigdy. Wiele razy jeszcze przychodziliśmy z tatą do ciastkarni pana Rosena, ale rudowłosego chłopaka już nigdy tam nie spotkałem . Ciekawe było to, że ów stolik w rogu zawsze był pusty, jakby na kogoś czekał, a moja dziecięca wyobraźnia nie była już w stanie wyczarować siedzącego przy nim Oliwiera Od tamtego wydarzenia minęły dwa lata . Było to tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Miałem już jedenaście lat i wraz z ojcem pojawiłem się w Rotterdamie na pokazie starych morskich okrętów. Wśród nich był prawdziwy olbrzym o imieniu „Cesarzowa siedmiu mórz”. Stałem przed nim z otwartą buzią i podziwiałem, gdy nagle niczym cień przesłonił mi go ogromny jegomość z długą czarną brodą i pierzastym kapeluszu na głowie o wyglądzie groźnego pirata.
  – Prawda, że wspaniały – ów pirat rzekł grubym chropowatym głosem, aż wydało mi się, że ziemia pode mną zadrżała – Chciałbyś chłopcze przyłączyć się do załogi i popłynąć na dalekie morza – zagadnął jak prawdziwy wilk morski.
 – Jestem James Cornelius, kapitan Cesarzowej – spojrzał na mnie mroźnym jak na pirata przystało wzrokiem .

    – Ttak chchętnie. Aale ja jestem za mały proszę pana – odpowiedziałem drżącym głosem.
  - No tak. To prawda – ocenił kapitan – Kiepski byłby z ciebie marynarz – roześmiał się podpierając wielkimi dłońmi boki brzucha - Aa. Byłbym zapomniał. Chłopcze, mam ci to przekazać od Oliwiera.    
  – Oliwiera? – zapytałem zaskoczony.
  -  No tak. Oliwiera, twojego kumpla – rzekł kapitan marszcząc srodze brwi – Niepamiętasz. Poznaliście się w ciastkarni.
    - Olbrzym pochylił się nade mną i wręczył mi drewnianą szkatułkę, która mocno pachniała morską wodą . Kapelusz kapitana był tak ogromny, że w tym momencie wydało mi się że słońce schowało się w jego kolorowych piórach, których było na nim chyba tysiąc.  
  – W środku znajdziesz zaklęcie i użyjesz go, kiedy przyjdzie na to pora.

Pochylił się nade mną jeszcze niżej, aż pióra z jego kapelusza połechtały mnie po twarzy - Sam będziesz wiedział kiedy – dodał szeptem, jakby to była jakaś wielka tajemnica.
  – Zaaklęcie? Ale proszę pana to chyba pomyłka. Ja…ja nie znam się na czarach – ledwo wyjąkałem. 
Byłem tak zaskoczony niezwykłym zdarzeniem, że nawet nie zauważyłem , kiedy ów rosły i groźny kapitan piratów zniknął bez śladu . Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu.
  - Znów mam  przywidzenia? – pomyślałem – Ale skąd w takim razie mam w rękach tę dziwną skrzynkę?
Próbowałem sobie to w jakiś sposób wyjaśnić ale nic mi nie przychodziło do głowy. Na szczęście tata podziwiał inne okręty i z całą pewnością nie zauważył tego niewiarygodnego wydarzenia a ja ostrożnie, ukradkiem z nieukrywaną ciekawością uchyliłem wieko i zajrzałem do środka tajemniczego drewnianego pudełka, które było jedynym dowodem, że to co mnie przed chwilą spotkało, działo się naprawdę. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu w szkatułce był… złoty zegarek i niewielki klucz do jego nakręcania . Dziwne, że był to dokładnie taki sam złoty klucz jak ten znaleziony w czekoladowej ropusze w ciastkarni pana Rosena. Wokół zegarka wygrawerowane były pięknymi literami wyrazy w nieznanym języku. To pewnie zaklęcie o którym mówił kapitan, pomyślałem. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że ta historia właśnie tam się rozpocznie i będzie trwała do dziś, a kto wie….może ? – zamyślił się staruszek - Kto wie ?
Pan Antoni mógł teraz z ulgą zetrzeć chusteczką pot z czoła . Ukradkiem zerknął na dzieci . Zauważył, jak znieruchomiałe twarzyczki z otwartymi ustami wlepiły w niego oczy i ani drgnęły . Nastąpiła niecierpliwa cisza. Spodziewał się raczej bury jaka należy się współwinowajcy tak niegodziwego czynu, ale zamiast tego, uszy jego usłyszały gromkie brawa i owacje należne co najmniej bohaterowi.
  - Dziękuję. Dziękuję – mile zaskoczony pan Pażytrawka ukłonił się nisko swoim słuchaczom, wdzięczny, za tak łagodny można by rzec… hmm wyrok od tak małych sędziów. 
  - Bardzo dziękuję moi drodzy przyjaciele, ale teraz proszę was o szczególną uwagę - klasnął kilka razy w dłonie
  - Wznawiam poszukiwania. Odnajdziemy bajkową czekoladę choćby była ukryta w zaczarowanym lesie, głębokiej i ciemnej jaskini czy na samym wierzchołku najwyższej góry – zwrócił się niezwykle uroczyście - Myślę, że właśnie dziś jest ten dzień. Dzień, kiedy nadszedł ten właściwy czas. Czas i pora kiedy należy użyć zaklęcia. W takiej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak zwrócić się do was z zapytaniem. Czy chcecie być moją drużyną i wyruszyć na wielką przygodę? Ale ostrzegam, że sam nie wiem, co czeka nas po tamtej stronie. Być może spotkamy dobre wróżki. Albo dziwne stwory, co robią złośliwe psikusy. A może niebo będzie zielone, rzeki różowe a łąki niebieskie? Któż to wie?
Ale przecież dzieci nie przestraszą się nigdy, kiedy chodzi o tak wielki cel.
A poza tym któż nie lubi przygód, zwłaszcza kiedy szefem wyprawy ma być nie kto inny jak pan Pottil we własnej osobie . Całkiem więc możliwe, że wszyscy wrócą z wyprawy w chwale i staną się bohaterami.
W takiej sytuacji odpowiedź mogła być tylko jedna.

  – Taaaaaaaaaaaaaak – wykrzyczały chóralnie wszystkie dzieci, no prawie wszystkie, bo tylko mały Adaś, najmłodszy z nowej grupy poszukiwawczej jako jedyny stał z opuszczoną głową i miał strapioną minę,
Nie umknęło to uwadze starszego pana.
    - Coś mi się widzi, że mamy tu maleńki kłopot ?– pan Antoni pogładził chłopca po kruczoczarnych włosach
  – Może dziadek będzie mógł pomóc ? - spytał.
  - Ja. Ja muszę wrócić do domu, booo, bo jestem chory – rzekł smutnie mały Adaś.
  - On ma astmę. I pewnie nie wziął inhalatora – dzieci pospiesznie wyjaśniły tajemnicę młodszego kolegi .
    - Ale ze mnie gapa – zrugał się pan Pottil i czym prędzej wyciągnął z kieszeni niewielki pojemnik z aerozolem
   – Dostałem to od twoich rodziców. To jest twój inhalator. Proszę.
   - Dziękuję dziadku - chłopiec przytulił się do pana Antoniego a na jego twarzy szybko pojawił się radosny uśmiech.
W odpowiedzi starszy pan również rozpromieniał i zawołał .
  - No więc zuchy! Jesteście gotowi przyłączyć się do wielkiej przygody?!
  - Taaaaaaaaak dziadku !  – dzieci odpowiedziały teraz jednym wspólnym głosem jak zgrana drużyna.
  – Wspaniale. Więc nie ma czasu do stracenia. Proszę zatem by wszyscy trzymali się teraz za ręce, bowiem wypowiem magiczne słowa, których przyznam szczerze, nigdy jeszcze nie wypowiadałem i nie wiem co się stanie potem. Pan Antoni Pażytrawka wyjął z kieszeni swój złoty zegarek, który wskazywał dokładnie godzinę trzynastą. Spokojnie nakręcił sprężynę zegarka złotym kluczykiem i spojrzał gdzieś w daleki kąt fabrycznej hali w której to panowała teraz niesamowita głucha cisza.

 
- Czuję, że Oliwier chce się z nami pilnie spotkać – rzekł i na chwilę wstrzymał oddech. Zauważył, że dzieci wpatrzone były w każdy jego ruch a szczególnie, gdy odczytywał tajemniczy napis wyryty na boku jego zegarka
  - Baglug gulgab albudalab babl – wypowiedział coś w dziwnym języku a potem w skupieniu oczekiwał czegoś niezwykłego, lecz wokół panowała tylko ponura cisza wśród której pewnie kroki malutkiej myszy dało by się usłyszeć z samego końca hali.
  – Czyżbym coś pokręcił? – zdziwił się - Baglug gulgab albudalab babl – powtórzył raz jeszcze.
Tym razem znacznie głośniej, aż słowa jego echem odbiły się od ścian czekoladowej fabryki. W odpowiedzi ku zaskoczeniu
wszystkich lekki podmuch wiatru jaki pojawił się znikąd, poruszył każdym wiatraczkiem trzymanym w dłoniach dzieci .  
 – To dobry znak – pan Pażytrawka klasnął i potarł dłonie nie kryjąc zadowolenia - Zaklęcie zaczyna działać ! - wykrzyknął – Kapitanie Corneliusie! Miałeś rację. 
Nikt na razie nie zauważył dziwnych zmian jakie zaczęły dziać się wokół z wyjątkiem pana Pottila, ale i on nie był do końca przekonany, czy aby zmiany te są czy ich nie ma. Rozglądał się uważnie, jakby próbował coś lub kogoś dostrzec, ale jeszcze wciąż nic się działo .
 
- Dzieci ! - zawołał - Powtarzajcie głośno razem ze mną. Niech nas usłyszą aż na końcu świata.
 – Baglug gulgab albudalab babl ! - wszyscy chórem wypowiedzieli zaklęcie po raz trzeci i wtedy coś świsnęło nagle w powietrzu, a podłoga z lekka jakby zabujała wywołując różne stuki, puki i skrzypnięcia w wielu miejscach fabryki czekolady.
    – Kołysze jak na statku. A może wywołaliśmy trzęsienie ziemi – dzieci jak to dzieci od razu zaczęły wymyślać różne historie .
Stuki i puki stawały się coraz głośniejsze, a w chwilę później wszędzie wokół zaczęły dziać się naprawdę dziwne sprawy. Właśnie na ich oczach nagle zniknęły wszystkie maszyny do produkcji czekolady. A widok samej fabryki czekolady zmienił się w jednej chwili nie do poznania . Tu naprawdę zaczęły działać jakieś czary .

– Ale fajowo! Gdzie my jesteśmy? To chyba jakaś dżungla?
Dzieci stały z otwartymi z wrażenia ustami, urzeczone bajecznym widokiem, jakiego nigdy wcześniej nie miały sposobności ujrzeć . Nagle wokół zrobiło się niezwykle ciepło a z zewsząd do ich uszu zaczęły dochodzić tysiące nieznanych im dźwięków. Kiedy spojrzeli po sobie nie mogli uwierzyć, że zmieniły im się nawet stroje. Każdy z uczestników wyprawy bowiem posiadał na sobie teraz letnią odzież . Czyli krótkie spodenki , letnie sukienki a nawet czapki i kapelusze od słońca chroniące i kolorowe słoneczne okulary.

  - Ja cię kręcę. Ale przygoda. To jakiś sen – wołały dzieci.
W jednej chwili zima zamieniła się w lato . Chyba przeniosło nas do jakiejś nieznanej bajki . Dzieci nie ukrywały wielkiego zaskoczenia jakie spotkało ich po wypowiedzeniu tajemniczego zaklęcia .
 
– Jak tu pięknie, ile kwiatów i jakie duże, jakie dziwne drzewa, patrzcie tamte mają fioletowe liście, a tamte niebieskie, a na tamtym to chyba rosną balony – zachwycone szeptały między sobą – Patrzcie jaka długa, kosmata, różowa gąsienica. A tam idzie wielki, kolorowy ślimak. Można by na niego wsiąść. A tam, jakie duże motyle . Prawie jak samoloty. O, patrzcie, jaka śmieszna pomarańczowa żaba, ma chyba z osiem łapek i kręcony ogonek . A tam toczą się milusie puszyste kolorowe kulki. Mają po dwie pary oczu i czułki i chrumkają śmiesznie.
Trzeba przyznać, że i nawet pan Pottil, który w swym życiu widział na świecie niejedno dziwne zdarzenie i przeżył nie jedną przygodę był pod wielkim wrażeniem tego wspaniałego spektaklu fantazji, który nagle  wyczarował się tuż przed ich oczami.
                  

            

             – Uwaga , uwaga!  Proszę odsunąć się od toru – nagle jeden z wielkich kolorowych kwiatów pochylił się nad drużyną pana Pottila i ciepłym głosem spikerki oznajmił dziwny komunikat. Brzmiał on niczym z dworcowego megafonu, dlatego też wzbudził wielką konsternację wśród przybyszów z tamtej strony. 

- Może to jakiś żart – pan Pottil próbował wyjaśnić leśny spektakl – Hop, hop . Jest tu ktoś ! – zawołał ale w odpowiedzi usłyszał tylko jak wielki biały kwiat zapowiedział dalszy ciąg bardzo tajemniczego komunikatu .

  – Za chwilę do stacji „ Dziwaczny las” nadjedzie pociąg „Pomarańczowa chmura”. Następna stacja, miasto Bajkowice . Pasażerom życzymy wszystko smacznej podróży .
Dopiero teraz wszyscy zauważyli, że wśród wielobarwnych dziwacznych roślin rzeczywiście coś błysnęło odbijając jasne promienie żwawego słońca. To coś prowadziło w sam środek dziwacznego lasu . To połyskiwały tory, które wiodły również hen daleko w drugą stronę , aż znikały,  gdzieś daleko za horyzontem niemal w samym środku błękitno różowego nieba .
– Do Bajkowic? – zdziwił się pan Antoni – Wszystko smaczna podróż ? A cóż to niby znaczy ? Przyznam , że nie pojmuję , gdzie zawiódł nas magiczny zegarek , ale przyznam , że zaczęło burczeć w moim brzuszku na samo słowo smaczna . Choćby jakiś rosołek tam podali – westchnął ukradkiem .
Dzieci natomiast aż nadto i ochoczo przyjęły obiecującą zapowiedź kwiatowego głosu, bo to mogło jedynie wróżyć nadchodzące chwile wspaniałej zabawy. Może nawet skradziona czekolada ukryta jest w tym pociągu. To by dopiero była sensacja. Każda para oczu z wielką uwagą wpatrzona była teraz w gęsty las, tam gdzie prowadziły lśniące tory.
Zwarte drzewa zaczęły nagle poruszać się na boki, a z głębi lasu rzeczywiście poczęły wydobywać się tajemnicze dźwięki przypominające stuki, gwizdy, ciężkie sapania, szum a na koniec włączył się głośny pisk. To był pisk zaciśniętych hamulców na wielkich stalowych kołach bo właśnie w tym
momencie, coś jeszcze niewidzialnego schowanego w kłębowiskach pomarańczowych oparów wynurzało się z gęstych drzew i powoli zbliżało do ciekawskich podróżnych.
Już po chwili owo tajemnicze coś, co w wyobraźni wyglądało  jak ziejący parą ogromny smok zaczęło przybierać kształty i przypominać to co zapowiedział kwiatowy megafon .
  – Hurra – dzieci od razu zachwycił widok ogromnej kolorowej lokomotywy, która z trudem zatrzymała się na ciasnym peronie, którym to była niewielka kwiatowa polanka na samym skraju „dziwacznego lasu”.
Wielka lokomotywa dopiero z bliska samą sobą wywołała niesamowite wrażenie na podróżnych z tamtej strony, bo nie dość że posiadała na sobie wszystkie kolory tęczy to i każdy wagon doczepiony do niej a było ich osiem był innego koloru. W każdym rzecz jasna był komplet podróżnych, lecz jeden wagon ten niebieski był całkiem pusty jakby specjalnie ktoś go zarezerwował .
 Z wysokiego fioletowego komina cały czas buchała sycząca pomarańczowa para, wznosząc się kłębami aż po samo niebo.
Bajeczne lampy wokół lokomotywy, których było chyba z tuzin, sympatycznie mrugały, każda innym kolorem, jakby chciały przywitać się z nowymi pasażerami i zachęcając jednocześnie do bajkowej podróży.
– Proszę wsiadać, za pięć minut pociąg o nazwie pomarańczowa chmura odjedzie w kierunku miasta Bajkowice – oznajmił ostatni raz sympatyczny głos z białego kwiatu, pochylając się jeszcze bardziej nad małymi pasażerami, by ci mogli wyraźniej usłyszeć ważny komunikat.
   - Wagon niebieski, rezerwacja dla „dziwnego lasu” . Proszę zajmować miejsca – jakiś śmieszny gość stojący na schodkach niebieskiego wagonu krzyczał w stronę zgromadzonych na leśnej polance .
   - Ale tu fajowo – dzieci z drużyny pana Pottila od razu zachwycił przyjemny wystrój wnętrza wagonu.
Kiedy nowi pasażerowie w komplecie zasiedli już w wygodnych fotelach z miękkiego przyjemnego pluszu, pociąg ruszył  w dalszą podróż. Niemal od razu do przedziału niebieskiego wagonu wkroczył ten sam jegomość ze schodka. Dziwny był to jegomość bo z otworów okrągłej fioletowej czapki wyrastały mu… królicze uszy. Na ramieniu miał przepasaną wielką pomarańczową torbą i raczej nie wyglądała ona na taką sobie zwykłą konduktorską torbę lecz przypominała wór Świętego Mikołaja wypchany prezentami.
Dzieci na widok tak dziwnego kogoś zaczęły szeptem żartować między sobą, lecz ten ów zmierzywszy „nowych” posępnym wzrokiem oznajmił stanowczo .
– Proszę przygotować bileciki do kontroli, a kto nie ma bileciku ten jest gapa – dziwny kontroler potupywał wielkim butem z całkiem poważną miną.
To już nie było zabawne. Wszyscy zastygli ze strachu jaki wywołał króliczy jegomość. Tak czy owak bajka, która ledwo się rozpoczęła, chyba równie szybko się zakończyła.
– Żartowałem! – nagle straszny konduktor zmienił ton, wybuchając głośnym śmiechem bo nie co dzień trafiają się podróżni z tamtej strony a tych szczególnie łatwo nabrać.
 – Wy z tamtej strony pewnie nie wiecie, że u nas zamiast biletów rozdaje się mlomsy, smytki, nażuje, krelemki i jeszcze sto innych smakowitych mlamniamniaków.
Na dowód tego otworzył wielką pomarańczową torbę i zaczął wyjmować z niej różne cuda zapakowane w kolorowe szeleszczące papierki, pudełeczka, złotka i sreberka, obdarowując nimi każde bez wyjątku dziecko a nawet samego drużynowego czyli pana Pottila .
Kiedy rozdał już wszystkim niespodzianki, zdziwił się nieco, że nowi nie mają pojęcia jak się z nich korzysta .
– O widzę, że nie wiecie do czego służą mlamniamniaki? – króliczy jegomość poruszając śmiesznie uszami zerknął z pod fioletowej czapki na nieco zaskoczonych pasażerów.
  - A starszy pan pewnie by chciał by tam był ciepły rosołek. Niestety nie podajemy ciepłych rosołków – z żalem oznajmił konduktor.
   - Skąd u licha odgadł na co właśnie miałem ochotę ? – podrapał się po głowie pan Pottil – Królik jasnowidz? Też coś – pomyślał, podejrzliwie  przyglądając się niezwykłemu konduktorowi, którego już zdążył polubić z racji że obaj mają coś wspólnego jeśli chodzi o żartobliwe usposobienie.
Króliczy jegomość tymczasem wyjął z torby różowe półokrągłe pudełeczko i wyjął z niego coś mało kształtnego, z wyglądu przypominającego opasłą włochatą żółtą larwę i…
  – Otóż bierzemy sobie takiego mlamniamniaka i kładziemy na język. O tak. Czekamy chwilę, aż poruszy się i wtedy trzeba mocno mlasnąć, aż mlamniamniak wyda głośny dźwięk. Właśnie taki – zademonstrował .
Z ust konduktora wydobyło się coś znajomo brzmiącego. Mmmm. Ja trafiłem na gwizdek, a wy. Cały pociąg wkrótce zamienił się w dziesiątki wesołych i dziwacznie brzmiących odgłosów takich jak szum oceanu, ptasi śpiew, skrzypiące drzwi, bębenek a nawet melodyjna trąbka. Zosia właśnie posmakowała zielonego mlomsa po którym biedaczka dostała czkawki, a mały Adaś mlasnął podłużną smytkę od której jego język zamienił się w długi rulonik i niczym piszczałka piszczał skoczną melodyjkę. Natomiast Krzyś trafił na brzęczącą muchę w ustach po zasmakowaniu lukrowanej krelemki o kształcie różowej żaby .
 – Hmm. Smakuje jak czekolada z rodzynkami – pochwalił się z wymuszonym uśmiechem .
  - A ja mam złoty dzban – pochwaliła się Małgosia – Ciekawe co mi z niego wyjdzie .
Już miała wypróbować mlamniamniaka, gdy właśnie króliczy jegomość przerwał jej głośnym zachwytem.
  - To prawdziwy cud ! Złoty dzban w moim pociągu. Że też ja go nie trafiłem – konduktor składając dłonie wypowiadał wielce tajemnicze słowa ale nikt nie wiedział co oznaczał ten jego dziwny entuzjazm.
   - Proszę pana – zapytała Małgosia – Czy to znaczy, że nie mogę spróbować tego mlamniamniaka ?
  - Ależ jak najbardziej – pospiesznie wyjaśnił konduktor – Z tą tylko różnicą, że złoty dzban spełni marzenie tego co go zamlaśnie. Dlatego nie można go zmarnować. To niezwykła rzadkość wśród wszystkich mlamniamniaków i dlatego trzeba dobrze go wykorzystać bo można mieć do spełnienia tylko jedno marzenie. Dlatego radzę ci zachować tę okazję na czas kiedy dobrze się zastanowisz co zamarzysz a w zastępstwie dostaniesz ode mnie innego mlamniamniaka. 
  - Zgoda ? – zapytał konduktor .
  - Zgoda – odpowiedziała Małgosia wsadzając do swojej różowej torebki piramidkowe pudełeczko ze „złotym dzbanem” w jego wnętrzu .
Jej nowy mlamniamniak okazał się krelemką z połączenia  smaku lodów malinowych i dźwięku całkiem przyjemnej melodyjki z pozytywki .   
Jeszcze długo by trwała ta smakowa zabawa w pluszowym wagonie lecz konduktor z króliczymi uszami musiał oznajmić ważny komunikat. 
– Proszę o uwagę – zawołał – Koniec podróży. Dojeżdżamy do stacji Bajkowice. Tam zawsze ktoś wita naszych podróżnych bo u nas taka tradycja, więc i na was ktoś z pewnością czekać będzie na peronie. Ten kto właśnie zarezerwował wam wagon.
   - Ktoś zarezerwował nam wagon? – pan Pottil i jego drużyna nie ukrywali zaskoczenia, kiedy właśnie kolorowy pociąg zaczął zwalniać aż w końcu zatrzymał się w samym środku miasta, które na pierwszy wygląd raczej nie przypominało tamtych znajomych im Bajkowic.
– Wysiadamy, wysiadamy. Koniec podróży - przypominał konduktor machając śmiesznie króliczymi uszami.
Kiedy wszyscy byli już na peronie konduktor opadł bezwładnie na siedzenie, kiedy to ujrzał swój wagon cały w kolorowych papierkach – W życiu nie widziałem czegoś podobnego – sięgnął głęboko do swej pomarańczowej torby w nadziei, że coś tam jeszcze zostało. Odwinął szeleszczący papierek i mlasnął wychodzącego z niego białego pająka, a z ust świsnęło mu parą jak z rozgrzanego kotła pędzącego pociągu –  Fiu , fiu, to się posprząta . To się posprząta .       
Na peronie pan Pottil przeliczył swoją drużynę, kładąc dłoń na głowie każdemu podopiecznemu z osobna. 
  - Monika, Adaś, Mikołaj, Małgosia , Krzyś, Rafałek, Sebastian, Piotruś, Wiktoria, Zosia, Bartek i Dorotka, wspaniałe zuchy – uśmiechnął się do dzieciaków i zaraz zaczął wyglądać kogoś na długim peronie na którym aż roiło się od tłumu podróżnych. Kolorowe lokomotywy wciąż przyjeżdżały i odjeżdżały a konduktorzy oznajmiali podróżnym różne wieści bo taki panuje tu zwyczaj, że tutejsi mieszkańcy są bardzo rozmowni i ciekawi świata.
Z oddali ponad dworcem, coś błysnęło co też nie umknęło uwadze pana Pottila. To było odbicie lunety . Zatem ktoś bacznie przyglądał się podróżnym a zwłaszcza przyjezdnym.
Niemal w tym samym czasie chłopiec o rudych zmierzwionych włosach i wielu piegach na twarzy podszedł do nich nieśmiałym krokiem i przywitał się równie bardzo nieśmiało.
  - Dzień dobry .
  - Dzień dobry – odpowiedziała mu drużyna .
Dopiero teraz pan Pottil zauważył w głębi peronu sporą grupkę dzieci ze starszym panem na czele, machających do nich rękoma, jakby gestem na znak powitania.  Wszyscy posiadali jednakowo rude czupryny i jednakowo piegowate twarze .
– Czy to ty Oliwierze? – pan Pottil entuzjastycznie spytał rudego chłopca, którego wygląd doskonale zapamiętał ze spotkania przed laty w cukierni pana Rosena .
– Ja proszę pana mam na imię Tofik – przedstawił się grzecznie chłopiec i podał drobną dłoń nieznanemu przybyszowi. Wtedy to z grupki rudowłosych dzieci wyłonił się ów starszy pan i stanął za plecami chłopca.
  – To mój syn – pogłaskał Tofika po głowie a tam jest reszta moich słodziaczków – wskazał na słodko uśmiechającą się grupkę.
- Na mą brodę, ależ ze mnie gapa, toż to ten sam Oliwier – wykrzyknął pan Pottil, pośpiesznie naprawiając swój błąd – Jakże ja mógłbym nie poznać dawnego przyjaciela. Niechże no ja ciebie uścisnę stary druhu. Oboje staruszkowie podali sobie 
dłonie i objęli się serdecznie.  
       


  – Wiem, wiem, co sobie o mnie myślicie, ale to nie ja jestem złodziejem czekolady– tłumaczył się niezgrabnie Oliwier, kiedy to poczuł nieufne spojrzenia przyjezdnych z drugiej strony Bajkowic – Co prawda podkradłem parę czekoladowych cukierków z cukierni pana Rosena, ale to było wiele lat temu. Byliśmy wtedy małymi chłopcami i chyba nikt nie zauważył jak z choinki zniknęło tych kilka cukierków a co dopiero cała Bajkowicka czekolada. Prawdziwy sprawca... - zawahał się przed dokończeniem zdania, lecz musiał to z siebie szybko wyksztusić - mieszka tam…w domu na Smoczym Wzgórzu – wskazał wysoki szczyt górujący ponad miastem.  – Gartfal , był kiedyś moim wspaniałym przyjacielem, ale zmienił się, gdy został sam jak ten palec na tym bożym świecie – ze smutkiem wyjaśniał pan Oliwier – Otóż rodzice jego, pewnego razu odwiedzili niewłaściwą, można by tak powiedzieć bajkę i już stamtąd nigdy… chmm oj nigdy już nie wrócili. Gartfal od tamtego czasu z nikim już nie rozmawiał. Zamknął się w swoim wielkim domu na wzgórzu i tylko od czasu do czasu opuszcza go by przemierzać ulice Bajkowic jako… szalony dorożkarz. – Oliwierze. Od początku miałem wątpliwości. Byłeś takim nieśmiałym chłopcem. Wybacz mi podejrzenia proszę – pan Pottil przeprosił przyjaciela, który oczywiście przyjął przeprosiny z wielką ulgą i od razu klasnął w dłonie 

  - Dzieci poznajcie się, bo za chwilę czeka was wycieczka po naszym wspaniałym kolorowym mieście – oznajmił radośnie.
Dzieci jak to dzieci szybko wymieszały się między sobą, wymieniając swoje imiona a po chwili wszyscy wyglądali już jak jedna wielka zgrana rodzina.  Nawet można by powiedzieć, że bardzo słodka rodzina, a to dlatego, że dzieci pana  Oliwiera posiadały bardzo oryginalne imiona, bo oprócz Tofika była tam również Pralinka, Delicja, Pierniczek, Okruszek, Lukrecja, Żelinka, Paluszek, Smytka, Lizulek, Groszek, Kluseczka, Mulinka, Fistaszek no i Pączuś. 
– Od samych imion zrobiło mi się słodko w ustach – zażartował pan Antoni, wręczając każdemu słodziakowi po kolorowym wiatraczku .
Dziwne to miasto bowiem nic tu nie przypominało tych prawdziwych Bajkowic. A może te Bajkowice są prawdziwe, a tamte nieprawdziwe ? Może właśnie stąd pochodzą wszystkie bajki świata ? Któż to wie .
- Zapewniam was drogie dzieci, że drugiego takiego miasta nie macie po co szukać w całym wszechświecie – pan Oliwier nie chciał się przechwalać oczywiście, ale coś na ten temat zapewne miał pojęcia skoro tak mówił.
Kolorowe domy zdawały się pochylać nisko przybyszom, odbijając swe wymyślne kształty w wyszlifowanych do świetlistego połysku kamienistych ulicach, jakby chciały powiedzieć .
    – Witamy serdecznie, witamy z radością tak znamienitych gości. Prosimy zwiedzać, kupować, smakować i bawić się dobrze w naszym cudownym mieście.   
Dziwne pojazdy prowadzone przez jeszcze dziwniejszych właścicieli, jakby wymieszane z tysięcy bajek toczyły się wolno po ulicach, powiedzieć by można wręcz w żółwim tempie, a przy tym turkocząc, furkocząc, posapując, gwiżdżąc i świstając. Jedne poruszały się o własnych siłach inne zaś ciągnięte były przez fantazyjne zwierzęta. W powietrzu natomiast królowały znajome balony z podczepionymi gondolami,  zabawne helikopterki a także niewielkie kolorowe samolociki. Piloci oczywiście tutejszym zwyczajem wychylali się i z uśmiechem na twarzach pozdrawiali wszystkich tam na dole i aż dziw, że nikt w tym całym galimatiasie nie zawadził swym wehikułem o komin, których było całe mnóstwo w tym fantastycznym mieście. Do tego rwetesu i hałasu, którego było wciąż mało, ci na ziemi i w powietrzu nazbyt często używali swych niezwykle melodyjnych klaksonów. Wszystko to razem wyglądało niczym olbrzymia orkiestra przemierzająca miasto w niekończącym się karnawałowym korowodzie śmiesznych przebierańców.       
A spacerowicze? No cóż. Ci bez pośpiechu, przechadzali się niczym wielobarwne dumne ptaki z nastroszonymi piórkami. Wokół nich wszędzie turlały, podskakiwały, fruwały bądź ślizgały się hmm, rzec można, dość dziwacznego wyglądu zabawne stworki. Jedne kuliste, inne podłużne. Niektóre spiczaste, bądź kwadratowe a były wśród nich też takie całkiem płaskie, wyglądające jak pyszne naleśniki ze słodziutką marmoladą. Te mogły przykleić się dosłownie do wszystkiego. Zarówno do damskiej torebki, jak i do komina. Były na szybach sklepów jak i też na maskach samochodów, niczym pasażerowie na gapę. Niektórzy nawet przechadzali się z takimi na bucie. Wszystkie zabawne tutejsze stworki, kolorowe, kosmate jak i te całkiem gładkie, były raczej nieznane przybyszom z tamtych Bajkowic.  Dziwne zwierzęta najczęściej jednak występowały w roli gapiów wysiadujących gromadami na dachach domów, rynnach, parapetach, latarniach a były i takie co wyściubiały swe wścibskie oczka wprost z koszów na śmieci a nawet z wnętrza skrzynek pocztowych wysuwając swe długie gałki takie jak mają ślimaki.  Nierzadko też te miłe stworzonka sprawiały wrażenie zajętych dyskusją miedzy sobą, jeśli mlaskanie czy popiskiwanie w ogóle można nazwać jakąkolwiek rozmową.
   - Ale tu gorąco – Rafałek otarł pod z czoła – Czy u was zima jest bez śniegu? A gdzie są Mikołaje i świąteczne wystawy?
  - Ależ drogie dziecko. U nas może być wszystko. Wystarczy sobie tylko wyobrazić – pan Oliwier z uśmiechem objaśnił frapujące pytanie.
   - A czy choinkę i prezenty od Mikołaja też trzeba sobie wyobrazić? – teraz z kolei Małgosia zadała dociekliwe pytanie na które Paluszek chętnie udzielił odpowiedzi.
  - To żaden problem. Tutaj każde dziecko może sobie wyczarować prezent samemu. Czasami bywa, że któreś pomyśli o czymś zbyt wielkim i wtedy trzeba czekać cały tydzień.
   - A na co czekać trzeba cały tydzień? – spytała ciekawska Zosia.
   - No jak to na co? – zawołał zdziwiony Fistaszek – Po tygodniu prezent sam znika. Wyobraźcie sobie na ten przykład olbrzyma.
Dzieci z drużyny pana Pottila wzruszyli ramionami a trzeba wiedzieć, że niejedno jeszcze ich zaskoczy w tym bajkowym mieście w którym są gośćmi od zaledwie małej chwili.      
   - Spójcie – zawołał Krzyś – fruwające ryby.
A tam na dachu chyba siedzi prawdziwy smok – zauważył Piotrek .
  - Są trzy takie w naszym mieście – wyjaśniła Smytka – Nazywają się Puszek białogłowy, Rechotka podskotka a ten na dachu to Lilek żółtobrzuszek. Są łagodne jak baranki. Czasem to nawet przylatują do naszego ogrodu. Siedzą wtedy godzinami na drzewach i objadają się słodkimi kaltafionami. To ich przysmak. 
   - Fajnie mieć smoki w ogrodzie – pozazdrościł Sebastian.
   - A czy te wasze smoki zieją prawdziwym ogniem? – zapytał Adaś .
  - O tak. Zdarza im się niekiedy coś przypalić niechcąco i wtedy znikają na jakiś czas – odpowiedział Groszek.
  - Ale i tak każdy je lubi bo one przynoszą szczęście – dodał Tofik.
  - A te kolorowe puszyste kulki to koputki. Jest ich tyle, że  ogonić się od nich nie można. Ale to najmilsze stworzenia pod słońcem – objaśniła Delicja.
  - A te pełzacze to niby co? – Bartek pospiesznie cofnął nogę i stanął na pobliskim kamieniu, bo właśnie coś różowo białego chciało wślizgnąć się na jego buta na dodatek głośno mlaszczącego.
   - Spokojnie – uspokoiła Bartka, roześmiana Lukrecja – to blumy. Mamy ich nawet kilka w domu. Nie gryzą ani nie szczypią tylko mlaskają jak im coś przypadnie do gustu.
    - To coś chyba nie popełznie za mną?  – zaniepokoił się Bartek na widok wpatrzonego w niego mlaskacza, wywołując tym salwę śmiechu wśród koleżanek i kolegów, jak też i samego pana Antoniego i Oliwiera.
I to nie był jeszcze koniec kłopotów Bartka bo właśnie wielki kamień na którym stanął zaczął powoli unosić się do góry.
   - Przepraszam, zgniecie mi pan mój kapelusz – coś odezwało się pod jego stopami.
   - To Goper – pośpiesznie wyjaśnił Pączuszek .
   - Jaki znowu gofer. Gofry się nie ruszają – Bartek chylił się na boki, ratując się przed upadkiem, wywołując jeszcze większą salwę śmiechu.
   - Nie gofer, lecz Goper. Mówiący żółw. Trzeba na nie uważać, ponieważ często śpią na chodnikach – Pączuszek wyjaśniał dalej nowemu koledze.
   - Zejdź chłopcze ze mnie natychmiast – upominał się ruchomy kamień.
  - To właśnie są Bajkowice – rzekł Oliwer – Tu nie jedno jeszcze was zaskoczy.      
I właśnie tuż obok po ulicy z łoskotem przetoczyła się śmieszna, żółta bryczka prowadzona przez grubego jegomościa w pomarańczowym fraku, zaprzężona w zielono brązowe skrzeczące jak gęsi kolejne dziwadła tym razem o kwadratowo-stożkowych głowach na długich cętkowanych szyjach  i krótkich pękatych nóżkach, których było w sumie aż osiem par.
   - Jejciu. Ale superiorowo. Zupełnie jak w krainie fantazji – zachwycił się Mikołaj.
  - Ciekawe czy nasze psy i koty też wydały by się wam dziwnymi stworkami? – spytała z ciekawością Dorotka.
Wędrując ulicami magicznych Bajkowic, dzieci z drużyny pana Antoniego co rusz zachwycały się nowinkami z tego niezwykłego świata, gdzie jak się okazuje nawet zwierzęta potrafią mówić ludzką mową .      
Dumni spacerowicze raczej mało zwracali uwagę na dziwne stworki, do którego widoku  rzecz jasna byli przyzwyczajeni, natomiast chętnie kłaniali się między sobą wymieniając uśmiechy i krótkie zdanka na ten przykład, chociażby.
   - Czy dobrze się panu dzisiaj spało? – spytał uprzejmie chudy wysoki jegomość w żółtym płaszczu i szaliku wokół szyi co wydało się trochę dziwne w taki upał.  
   - Nie przeczę, że wyśmienicie – odparł niski tęgi jegomość w niebieskim kraciastym garniturze i maleńkich okularach z drutu na purchawkowatym nosie.  
   - Jaki piękny pani ma dziś kapelusz – oceniła dama w zielonych okularach z dziwnym zielonym kudłatym stworkiem na ręku. Z pewnością jej ulubionym pupilkiem.
    - Oh. Dziękuję. Kupiłam go wczoraj w salonie u pani Londeray.  Pani za to widzę ma dziś wyjątkowo elegancką fryzurę – odrzekła dama w różowym szalu i czymś włochatym pod pachą przypominającym długą różową stonogę.
   - Ohh. Naprawdę. Dziękuję – delikatnie pogładziła się po błękitnych  zakręconych w trzy eleganckie zwoje włosach pierwsza dama.   
Racząc się tak wielką uprzejmością i prawiąc sobie wzajem komplementy przepuszczali się  wchodząc i wychodząc tłumnie z kolorowych sklepików jakich było tu setki a może nawet tysiące. A każdy oferował mieszkańcom rzeczy, które trzeba przyznać wydawały się wprost dziwacznymi i niekiedy być może całkiem niezrozumiałymi dla nie miejscowych.  
Był na ten przykład fryzjer co oferował gadające kolorowe sowy.  Była też pulchna pani z pachnącej na całą ulicę piekarni, która to zachęcała przechodniów do spróbowania jej słodkich bułeczek marzycielek. Podobno po zjedzeniu takiej słodkiej bułeczki można było sobie wymarzyć życzenie i to prawdziwe. Był sprzedawca bajek do których można zaglądać jak przez otwarte drzwi albo okno jak kto woli. A sprzedawca lunet oferował widoki zmieniające pory roku. Lato mogło być zimą a jesień wiosną.  Jak kto woli. W każdym mieście nie mogło też braknąć sprzedawcy butów. Ten na ulicy „Piernikowej” miał szyld z olbrzymiego złotego kozaka i zapraszał do siebie obiecując najwygodniejsze obuwie w całym bajkowym świecie. Takie, które podobno same chodzą a właściciel nigdy się w nich nie zmęczy, choćby wszedł na sam szczyt stromej wysokiej góry. Pan Slook bo tak się nazywa ów sprzedawca, posiada nawet takie buty, którymi można suchą nogą przejść rzekę albo nawet jezioro jak po asfaltowej ulicy i nie są to bynajmniej jakieś tam kalosze, którymi można co najwyżej przejść niewielką kałużę.
Takich oferujących swoje towary jak i usługi było w Bajkowicach bardzo wielu i nie sposób odwiedzić ich sklepy w jeden dzień, ba nawet dwa, ani w tydzień, na dodatek całkiem pieszo i w takim słońcu bez okularów albo w deszczu bez parasola.   
Właściwie byłoby tu bardzo fajnie, poza tym jednym wyjątkiem. Owym szalonym dorożkarzem o którym pan Oliwier zdążył już wspomnieć na dworcu a na widok którego wszystkim mieszkańcom na plecach skóra cierpnie .  Dowodem na to i największą ofiarą niechlubnych czynów szalonego dorożkarza, właśnie tu w Bajkowicach jest sklep pana Blaka przy ulicy Pralinkowej.  Zamknięty na wszystkie zamki, aż do odwołania. Nieszczęsny pan Blak to sprzedawca… najprzepyszniejszej czekolady, która to pewnej ciemnej nocy całkiem wyparowała z jego sklepu, co bardzo zmartwiło nie tylko jego, ale też wszystkich mieszkańców Bajkowic. Bo życie bez czekolady jak każdy jej smakosz wie, jest bardzo zgorzkniałe i ponure.  Biedny pan Blak zaszył się teraz w swoim domu i nie wychodzi z niego całymi tygodniami.
Pan Oliver opisał ten niechlubny przypadek nowo przybyłym i całe szczęście jedyny przypadek, choć bardzo smutny dla całego miasta.
Aż strach pomyśleć, co będzie się działo, kiedy mieszkańcy drugich Bajkowic odkryją, że ich ulubiona czekolada również zniknęła. Oj zanosi się, że chyba nie będą to udane święta. Lecz póki co, nie myślmy o najgorszym, bo skoro pan Pottil tu jest ze swoją drużyną to z pewnością coś zaradzi.   
Właśnie zatrzymali się przed sklepem pana Bikloka.  
– Tu jest sklep Arkusa Bikloka – pan Oliwier wskazał na witrynę w kształcie wielkiej czerwonej kokardy. Tam kupicie wstążki, guziki i inne wszelakie ozdoby.  
A może, ktoś miałby ochotę wymienić swój wiatraczek na nowy ? – zapytał – O tam u pana Szmerka jest ich całe mnóstwo . Możecie u niego kupić również najprzeróżniejsze latawce, jak też i śmiejące się balony.
– Pięknie dziękujemy, ale my nie chcemy wymieniać naszych wiatraczków – odezwała się Dorotka – Dostaliśmy je od pana Pottila w prezencie.
Jego wiatraczki są czarodziejskie - wyjaśnił pośpiesznie Bartek.
  - Pan Pottil zna też Świętego Mikołaja – pochwaliła się Zosia . 
- Taak. A któż to taki ten pan Pottil , znajomy Świętego Mikołaja ? – zapytał zaciekawiony pan Oliwier .  
– Jak to ? Niech pan nie udaje – oburzył się Rafałek – To największy czarodziej!!!
Pan Antoni omal nie wybuchnął śmiechem, co też dzieci potrafią namieszać w głowach swoimi fantazjami.  
– Przecież, pan Pottil to właśnie nasz pan Antoni – wyjaśniła dumnie Małgosia.
   - A skoro tak to bardzo przepraszam.  No, no, mój przyjaciel został czarodziejem – Oliwier był pełen podziwu, zerkając podejrzliwie na Antoniego, którego znał przecież tylko z czasów dzieciństwa. Ale któż to wie, kim może zostać człowiek zanim dorośnie. 
 - To ciekawe. Bardzo ciekawe. Tu w Bajkowicach też mamy kilku czarodziejów.  Na pewno pan Pottil zechce poznać jednego z nich – skomentował tajemniczo, zastanawiając się nad pewnym planem, który właśnie powstał w jego głowie.
Nieco weselszy i ożywiony kontynuował gościnę w swoim miasteczku.   
- To w takim razie może sklep z okularami pana Glaksona. Są wyjątkowe – zaproponował tym razem Oliwier.  
– Eee, tam. Ja mam z dziesięć par okularów – zawołał Piotrek – Jedne są nawet magiczne, bo kto je założy ten wie kto mówi prawdę a kto kłamie – przechwalał się. 
– Hmm doprawdy? Jakiż dziś upał – Oliwier przetarł czoło różową chusteczką -  To w takim razie może macie ochotę na wspaniałe lody.
 – O taaaak – dzieci tym razem były zachwycone .
 - Więc zapraszam was do „Magicznej krainy” pana Oflafsona, która znajduje się w „Zimowej kuli” – Tylko u niego można zjeść lody najlepsze w całych Bajkowicach. Tam też możecie wypróbować swoje czarodziejskie wiatraczki. Tak tak. Tu wszystko może się zdarzyć – rzekł tajemniczo.
W środku szerokim uśmiechem i otwartymi ramionami przywitał ich sam pan Oflafson . Miły pan w białym cylindrze na głowie i długich skręconych jak spirala wąsach i spiczastej brodzie przypominającej waflowy rożek do lodów.
   - Drodzy goście. Rad jestem wielce z waszej wizyty – zawołał rozpromieniony jak nigdy – „Magiczna kraina” będzie waszym niezapomnianym przeżyciem. Nikt stąd nie wychodzi ani smutny ani tym bardziej zniesmaczony. Takich lodów zapewniam was nie ma w całym wszechświecie. To prawdziwa magia wykwintnego smaku, która sprawi, że zawsze będziecie chcieli jeść lody pana Oflafsona. Ohh – westchnął pan w białym cylindrze na widok pachnących lodów na srebrnych półmiskach w dziesiątkach kolorowych lad za którymi stali sympatyczni lodziarze gotowi przyjmować wszelakie zamówienia od niecodziennych gości.
  - Proszę zamawiać co dusza zapragnie zasmakować – zachęcał pan Oflafson – truskawka, mięta, pistacja, wanilia, wszystko z dodatkiem waszych ulubionych mlomsów, smytek, nażójek, krelemków i jeszcze stu innych smakowitych mlamniamniaków. Co za rozkosz czeka wasze podniebienia.
Hmm – rozgrzewał dzieciaków pan w białym cylindrze.       
Już po chwili atmosfera w słynnej lodziarni stała się wręcz bajkowa.  Pan Oflafson, żeby nie popsuć dobrych humorów celowo nie wspomniał o braku czekolady, która jest jak wiadomo najwspanialszym dodatkiem do lodów. 
Wszystko było tu szalenie fajne. Sufity migotały kolorowymi lampionami a w ścianach pływały, fruwały bądź poruszały się na wszelkie możliwe sposoby wszelakie stworki i wcale nie aż o takim strasznym wyglądzie, choć trzeba przyznać były bardzo dziwaczne. Niektóre z nich były nawet takie same jak te, które zdążyli już poznać na gwarnej ulicy.   
  - Pamiętajcie. Wystarczy pomyśleć coś i dmuchnąć w swój wiatraczek – przypomniał pan Oliwier. 
Kiedy już wszyscy zamówili swoje ulubione lody, rozpoczęła się prawdziwa zabawa. Dzieci pana Oliwiera oczywiście były stałymi bywalcami słynnej lodziarni ale wiatraczkami nigdy wcześniej nie wymachiwały nad ulubionymi lodami. Nikt więc nie miał pojęcia co będzie się działo i czy magia rzeczywiście zadziała. No cóż? Zawsze warto spróbować pobudzić wyobraźnię. Wszak to ma być przecież zabawa. 
Adaś jako pierwszy chwycił swój tęczowy wiatraczek i uniósł go nad swoim lodem śmietankowym z wielką czerwoną truskawką na czubku i kilkoma brązowymi krelemkami wokół niej. Na chwilę wstrzymał oddech by o czymś fajnym pomyśleć i w końcu dmuchnął z całych sił w swój wiatraczek. 
– Ale fajne. Mój lód zamienił się w prawdziwego Mikołaja – zawołał zachwycony. I rzeczywiście w wielkim waflu, gdzie wcześniej były jeszcze smakowite lody, teraz w złotych saniach siedział uśmiechnięty starszy pan z białą brodą w czerwonym płaszczu, a przed saniami wyczarowały się najprawdziwsze renifery .
   - Hurra – zawołał Adaś – A..le, gdzie są moje lody ? – zrobił  zdziwioną minę, co mocno rozbawiło koleżanki i kolegów.
   - Aha! – zawołał pan Pażytrafka – Żeby odwrócić życzenie należy jeszcze raz dmuchnąć w wiatraczek.  
Teraz kiedy wszystko było już jasne, zabawa w magicznej krainie rozpoczęła się na całego.   
Viktoria zamieniła swoje lody poziomkowo – nażójkowe w piękną lalkę Barbie. Siedząca obok Pralinka zaś ze swoich ulubionych lodów orzechowych w żółtej polewie z gęstego soku latore, wyczarowała bukiet pięknych kolorowych kwiatów.
U Piotrka w lodach pistacjowo- smytkowych wyrósł wspaniały wóz strażacki, u Rafałka kokosowo – mlomsowy lód zamienił się wprost w średniowieczny zamek z klocków Lego.
Pączuszek, no cóż pomyślał o tym co zawsze uwielbiał i zamienił różano-lukrecjowo-waniliowe lodowe kule na równie okrągłe zachęcające do skosztowania pulchne pączuszki.  
Sebastian od razu pozazdrościł koledze i postanowił zamienić swoje malinowe lody na równie uwielbiany tort o smaku malinowym na dodatek cały polany czekoladą. Oczywiście tylko tak na niby bo przecież w całych Bajkowicach nie ma śladu choćby grama czekolady.
Wkrótce na stołach pojawiło się całe mnóstwo wymarzonych zabawek, łakoci i sympatycznych milusich pluszowych zwierzaczków. Niektóre potrafiły nawet wydawać dźwięki.  
Tylko u małej Monisi poziomkowe lody zamieniły się w zupełnie coś innego. W środku wafla stali sobie tata i mama a Monisia miast się ucieszyć niestety zrobiła smutną minę.  
Pan Pottil pogłaskał uczesaną w długi piękny warkocz drobną zatroskaną dziewczynkę.
– Tęsknisz, co? – zapytał – Wszystkie dzieci tęsknią za rodzicami jak są od nich zbyt daleko . Wiesz, ja też tęsknię. Za swoim domem w którym jest bujany fotel i wielkie magiczne lustro i kot Kaktus, który teraz biedactwo śpi pewno w swoim ulubionym kąciku albo siedzi na parapecie i samotnie obserwuje kolorowe lampiony na świątecznie udekorowanych drzewkach i sklepach.
A może jest teraz z Teofilą?
 - Kto to jest Teofila? – spytała grzecznie Monisia – Czy to też
kotek ?
 - Ależ nie – zaśmiał się pan Pottil – To moja ciotka. Ma 90 lat.
Mieszka obok mojego domu i obiecała zaglądać czasem do
mojego Kaktusa razem z Pankracym. Wielkim puszystym
białym jak śnieg swoim kotem .
  - Chciałabym kiedyś poznać Kaktusa i Pankracego .
 Dziewczynka uśmiechnęła się w końcu i dostrzegła jak rodzice z lodów również odpowiedzieli jej uśmiechami . Siedzący obok nieśmiały Tofik, któremu od pierwszej chwili spodobała się ruda Monisia podał jej rękę.
– Wiesz, że mój dziadek jest kapitanem statku. Dawno temu, kiedy miałem dwa latka wypłynął w daleki baśniowy rejs i już go więcej nie widziałem. Tata mój też za nim tęskni i wciąż wierzy, że dziadek kiedyś wróci z dalekiej wyprawy - Tofik dmuchnął w swój wiatraczek, a z jego niebieskich lodów wypłynął na powierzchnię morza wielki statek . Na mostku przy sterze stał kapitan z wielką siwą brodą i fajką w zębach. Zdawało się przez chwilę, że nawet krzyknął  w marynarskim języku obracając sterem.
– Opuścić szot i prawa na burt. 
Ale to tylko lody i wyobraźnia małego chłopca sprawiła, że dziadek pojawił się na morskich falach
– Ahoj kapitanie – Tofik pomachał ręką. Nawet Monisia pozdrowiła brodatego pana z wielką fajką w zębach.
– Dziadek na pewno do was wróci. Może nawet przywiezie wielki skarb z wyspy piratów – Monisia nie była już smutna, a Tofik częściej zaczął się teraz uśmiechać. 
Pan Pottil klasnął głośno w dłonie, bo nie sposób inaczej było przebić się przez gwar jaki powstał w ,,Magicznej krainie” pana Oflafsona.
– Dzieci. Proszę o uwagę. Pan Oliwier zaprasza nas teraz do swojego domu na Błękitnym Wzgórzu. Za chwilę podjedzie po nas autobus. Podziękujcie panu Oflafsonowi za wspaniałe lody, a być może zaprosi was jeszcze raz na zabawę do Zimowej kuli. 
– Dziękujemy! – zawołały dzieci do rozradowanego pana Oflafsona, który ukradkiem otarł łezkę, bo dawno nie miał tylu tak wspaniałych i rozbawionych gości w swojej lodziarni. 
I nawet brak czekolady nie był w stanie tego dnia nikomu popsuć dobrego nastroju.







 Nagle, zza rogu pochylającego się tuż nad ulicą pomarańczowego smukłego jak żyrafia szyja budynku, wytoczył się dziwny żółto-niebiesko-różowy pojazd. Wyglądem przypominał wielką gąsienicę tyle, że zamiast setki włochatych odnóży posiadał co najmniej sto miniaturowych kółeczek.  Gąsiennico pojazd wydawał dziwne jak dla przybyszów dźwięki przypominające raczej gotujący się budyń niż warkot silnika. W chwilę później ów dziwny bulgotnik z piskiem setki małych kółeczek niemalże w miejscu zatrzymał się tuż obok lodziarni pana Oflafsona. Wielkie pękate drzwi z sykiem otworzyły się ukazując wnętrze dziwacznego automobila. Za ogromną kierownicą siedziała miło uśmiechająca się pani w białym kombinezonie i dużych fioletowych okularach na nosie.
– Wsiadajcie dzieciaczki – pani zachęcająco zapraszała do środka.  
– Mama, mama – dzieci pana Oliwiera podskoczyły radośnie, co zaskoczyło nieco przybyszów.           
– Tak, to właśnie jest moja żona, Klementyna – pochwalił się pan Oliwier z rumieńcem na twarzy – Nie ma lepszego kierowcy w całych Bajkowicach. No, może tylko szalony dorożkarz mógłby szybkością i zwinnością dorównać Klementynie. 
Pan Oliwier poczuł zakłopotanie przyrównując nieopatrznie talent swojej żony do kogoś tak strasznego jak szalony dorożkarz i wyraźnie już nie chciał więcej wspominać o nim choć wypowiadał się wszak o swym dawnym bądź co bądź serdecznym przyjacielu. Jednak im więcej mówiło się o szalonym dorożkarzu tym więcej pan Antoni miał ochotę na spotkanie oko w oko z tym wielce podejrzanym obecnie osobnikiem.    
Droga na Błękitne Wzgórze, usiana była wieloma atrakcjami, co nie pozwoliło ani na chwilę nudzić się pasażerom gąsienico autobusu, który o dziwo niezwykle zgrabnie poruszał się wśród wąskich dróżek fantazyjnie ubarwionego lasu. Czasami trzeba było zwinnie przemknąć przez ruchome szczeliny niebieskich skał, rwące strumyki pełne dziwacznych stworzeń, gęste zarośla delikatnych kwiatów na których pasły się wielkie chrząszcze i motyle. W pewnym momencie na tle zaróżowionego od bajecznych obłoków nieba przemknęły lotem błyskawicy trzy całkiem spore sylwetki. Ktoś nagle podniósł alarm, gdy zauważył jak trzy szybkie obiekty lotem nurkującym zaczęły zmierzać wprost w kierunku wypełnionego dziećmi autobusu.
  - Rety! Ktoś nas chce chyba zaatakować! To jakieś wielkie, dzikie  bestie! – krzyczał Dominik. 
Wszystkie dzieci poruszone tym groźnym ostrzeżeniem przystawiły nosy do okien autobusu wypatrując domniemanego zagrożenia, ale szybko okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go wymalował Dominik.
   - To smoki – spokojnie objaśniła Lukrecja – Są całkiem niegroźne. Za to bardzo ciekawskie.
Smoki jeszcze bardziej zniżyły lot, aż w końcu zrównały się z wolno wspinającym się pod górę autobusem. Towarzysząc, frunęły tuż za oknami autobusu dokładnie przyglądając się pasażerom a szczególnie tym, których od razu wyczuły, że nie są stałymi mieszkańcami tej strony Bajkowic. Kiedy już zaspokoiły swoją ciekawość, wzbiły się natychmiast w górę, ale nie odleciały od razu. Jeszcze jakiś czas przefruwały to z jednej to z drugiej strony autobusu popisując się nieprzeciętnymi sztuczkami w powietrzu.  
  - Ten błękitny z białą głową to pewnie Puszek – zgadywała Małgosia – Ma długą i puszystą sierść i pewnie dlatego się tak nazywa.
  - A ten zielony z drugiej strony to na pewno Lilek bo ma żółty brzuch. To jego widzieliśmy w mieście na dachu domu – rozpoznał smoka Krzyś.
Trzeci smok był cały granatowy, zupełnie jak szkolny atrament i dziwnie rechotał przelatując wprost nad dachem żółto-niebiesko-czerwonego autobusu pani Klementyny.
   - Ten to pewnie jest Rechotek – podejrzewał Piotrek. 
   - Zgadza się – upewniła go Malinka, która znała go doskonale – Lepiej żeby fruwał bo na ziemi podskakuje jak piłka i wtedy trzeba uważać żeby od ciebie się nie odbił.
   - Czy to wszystkie smoki jakie u was żyją ? – dopytywał się Piotrek – Bo u nas nie ma żadnego. No poza tymi w bajkach – dodał niechętnie.
   - Jest ich całe mnóstwo. Ale tylko te trzy są prawdziwe – wyjaśniła Malinka ale Piotrek tylko wzruszył ramionami bo okazało się to bardziej zawiłe niż sobie mógł wyobrazić.
Malinka widząc zakłopotanie kolegi, szybko wytłumaczyła o co tak naprawdę chodzi.  
Prawdziwych smoków tak naprawdę jest tylko trzy, ale jak chcesz to możesz sobie wyobrazić swojego smoka. Każdy może. Spróbujesz? – zaproponowała Malinka.
   - Aalle ja nie umiem – jeszcze bardziej zakłopotał się Piotrek.
  - Jak to? Przecież to całkiem proste zobacz .
Piotrek przetarł oczy ze zdumienia, kiedy na niebie pojawił się czwarty smok. Ten miał długą szyję i cały mienił się kolorami tęczy. Przeleciał kilka okrążeń nad drzewami i wzbił się wprost ku słońcu by chwilę potem rozmienić się na tysiące drobnych połyskujących promyków aż całkiem rozpłynął się w powietrzu.
   - Łau. Ale czadowo. Jak ty to zrobiłaś? Tylko wróżki u nas tak potrafią – Piotrek aż przykleił się do okna.
   - Naprawdę? – rzekła rozpromieniona Malinka – Myślisz, że mogłabym być wróżką? 
   - I to bajecznie dobrą – Piotrek wychwalił zdolności koleżanki.
  - No cóż? Może kiedyś wybiorę się do waszej bajki ? – powiedziała z przekąsem Malinka.
Piotrek spojrzał ukradkiem za okno autobusu. Wydawało się, że gorączkowo nad czymś myślał. Nagle coś małego i nieśmiałego ukazało się przyklejone do okna z drugiej strony i gapiło się w jego wielce zdumione oczy. Było całe owłosione, bure i szkaradne.
    - Fee. Co to? – Piotrek wykrzywił twarz.
To coś nagle załopotało skrzydłami i oderwało się od szyby próbując wznieść się wyżej od dachu autobusu ale wyglądało to bardzo niezdarnie.
   - Brawo – pochwaliła Malinka – Zrób coś szybko zanim twój smok rozbije się o drzewo.
   - Nno tak – stwierdził Piotrek i jeszcze bardziej skupił myśli. Wtem z brzydkiego ofermowatego stworka wyrastać zaczął dorodny nawet całkiem sporych rozmiarów najprawdziwszy smok o srebrzystej długiej sierści.
  -  Jeju spójrzcie jaki wielki smok – zawołał Bartek.
  -  Pewnie mieszka w tej górze ? – zgadywała Wiktoria.
Smok kilkoma uderzeniami lekkich skrzydeł z łatwością wzbił się na wysokość szczytu wzgórza, po czym zgrabnie zanurkował w dół w kierunku autobusu, któremu towarzyszył chwilę. Spojrzał w miejsce gdzie siedział Piotrek i mrugnął do niego wielkim szafirowym okiem, po czym znów wzbił się w niebo i dołączył do pozostałych smoków znikając z nimi gdzieś w oddali.
  - Jesteś super – Malinka była pod wielkim wrażeniem – Smok nie zniknął. Może go jeszcze kiedyś spotkasz. Byłoby fajnie, gdyby poleciał do twojego świata – dodała.
Piotrek cały czas miał w głowie srebrzystego smoka.  Może dlatego smok wciąż gdzieś tam był.
   - No. Dopiero mama z tatą by się dziwili. Mógłbym fruwać na nim do szkoły. Moglibyśmy nawet być sławni.
   - Byłoby fajnie. Ale to tylko wyobraźnia – Malinka prędko sprowadziła Piotrka na ziemię.          
Tymczasem autobus wspiął się prawie na sam szczyt Błękitnego wzgórza na którym było już widać wspaniały dom pana Oliwiera, który wznosił się tuż nad błękitnym wodospadem. Wydawało się, że zaraz będą w jego wnętrzu, gdyby nie jedno ale. Właśnie skończyła się droga a przed nimi wyrosła wysoka i niebezpieczna przeszkoda.          
Ostatni odcinek przed wjazdem do domu na Błękitnym wzgórzu nie należał do najwygodniejszych i mógł wyglądać na szczególnie niebezpieczny, bo była to stroma pionowa wręcz skała, z której na dodatek z hukiem spływały w dół niebieskie wody błękitnego wodospadu. Dla drużyny pana Antoniego jak i jego samego wydawało się, że podróż autobusem w tym miejscu właśnie się zakończyła i dalej chyba raczej trzeba będzie iść pieszo, a może i nawet wspinać się po skale. Lecz jakież było ich zdziwienie, kiedy pani Klementyna z uśmiechem na twarzy powiedziała do mikrofonu.
   - Dziecinna przeszkoda. Zapnijcie pasy. Za chwilę startujemy ostro w górę .
To było jak przejażdżka windą z widokiem na piękne krajobrazy. Nikt nie ucierpiał a nawet pojawiły się brawa, które rozpoczął pan Antoni zachwycony wręcz niespotykanym talentem pani Klementyny.  
– Świetnie się spisałeś Maksiu – zawołała pani Klementyna hamując ostro tuż przed progiem wspaniałej ogromnej chaty. Okazało się, że autobus miał nawet imię. Maks był bowiem znany w całym mieście. Był bowiem punktualnym i najbezpieczniejszym autobusem wożącym mieszkańców po całych Bajkowicach.
 - Dziękuję ale to nie mnie lecz Maksowi należą się wielkie brawa – pani Klementyna poklepała kolorowy autobus – To duma naszego miasta. Pewnie jesteście głodni kochaneczki ? – spytała już nie jako kierowca tylko jako gospodyni domu na Błękitnym wzgórzu – Czym chata bogata tym was ugości. Co prawda nigdy nie miałam tylu zagranicznych gości naraz, ale coś na pewno zaraz wymyślę.
   - To brylant wśród brylantów – zakomunikował mąż pani Klementyny całując jej policzek – Sam się zaraz przekonasz mój drogi Antosiu. Czym chata bogata. Zapraszam serdecznie przemiłych gości do mojej skromnej chaty na wzgórzu. Tofiku, Delicjo, Pralinko, Pączusiu, Żelinko, Kluseczko, Smytko, Paluszku, Malinko, Lizulku, Pierniczku, Lukrecjo, Okruszku, Groszku, Fistaszku, ugośćcie należycie swoich nowych przyjaciół. My tym czasem Antosiu musimy pójść na naradę i omówić przy herbatce bardzo ważne sprawy dotyczące…
Pan Oliwier nie dokończył zdania gdyż nagle ku nim zaczęła zbliżać się   
jakaś dziwna niebieska chmura, która w pośpiechu oderwała się od pobliskiego drzewa i w chwilę potem furkocząc niczym wielkie pszczoły zawisła nad głowami przybyłych gości i domowników.                                     
   – Aahh. To Pilkikle. Nie obawiajcie się – uspokoił gości Oliwier – Są bardzo ciekawskie jak wszystkie tutejsze zwierzęta. Nie ruszajcie się tylko. Są również bardzo płochliwe a kiedy się przerażą przeraźliwie gwiżdżą na całą okolicę.
Jeden z owych niebieskich stworzeń usiadł właśnie Małgosi na ramieniu i zabrzęczał coś w swoim języku Pilkliklowym przymilając się do jej ucha. Wyglądem przypominał niebieskie fruwające puchate kociątko.
– Ojej. Jakiż on milutki – dziewczynka zawołała z zachwytu. Niebieska chmura wnet obsiadła wszystkie nowe dzieci, a ich duże oczy w końcu zaspokoiwszy swoją ciekawość z brzękiem odfrunęły na swoje drzewo znów zmieniając jego barwę z zielonej na niebieską.
Dom Oliwiera i Klementyny, był niezwykły jak dla przybysza z tamtej strony Bajkowic, toteż dzieci odkryły tu inny wymiar zabawy, tak jak na przykład pokój nieważkości w którym człowiek stawał się lekki niczym piórko i z łatwością unosił się aż po sam sufit, czy też pokój śmiechu w którym nawet największy ponurak nie powstrzymałby się od nieustającego chichotu, oraz pokój wyobraźni z prawdziwym drzewem owocowym w środku na którym rosło mnóstwo słodkich fioletowo żółtych „błyskoodrostów”. Jeśli się ktoś w coś zmienił to żeby stać się na powrót sobą trzeba było taki owoc po prostu zjeść.
Mikołaj na przykład pomyślał, że chce być prawdziwym Mikołajem i zaraz urosła mu biała broda, wielki brzuch, stał ubrany w  czerwony kubrak a na plecach dźwigał ogromny wór z prezentami.
  - Oj niełatwo być Mikołajem – stwierdził uginając się pod ciężarem tylu zabawek i tym razem przeobraził się w… skrzeczącego osiołka. Było to nawet wielce zabawne bo Rafał pozazdrościł mu fantazji i postanowił zamienić się w goryla. Monika przemieniła się lamparcicę a Dorotka w zwinną łasicę. Bartek stał się nosorożcem i zaczął siłować się z gorylem to znaczy Rafałem a Małgosia zapragnęła być żyrafą z głową sięgającą do żyrandola. Wkrótce pokój zamienił się w prawdziwą dżunglę. Potem pani Klementyna zaprosiła wszystkich na uroczysty obiad do różowego salonu. I oczywiście na deser z całym mnóstwem mlamniamlaków, po którym od razu pojawiły się nowe śmieszne sytuacje i pomysły dźwiękowe. W każdym zakątku domu dało się zauważyć sporo przebywających w gościnie dziwacznych miejscowych zwierzaków, które zachowywały się tu całkiem nieskrępowanie i nikt praktycznie nie zwracał na nie uwagi. Czasami stworki niczym miejscowe pieski czy kotki chętnie przyłączały się do zabawy, tocząc się, pełzając, podskakując a nawet fruwając a niektóre to nawet głośno mlaskając i cmokając.
   - Może ulepimy bałwana – rzucił nagle pomysł Dominik .
   - Ale przecież tu nie ma śniegu – odpowiedziała zdziwiona niedorzecznym pomysłem kolegi Zosia.
   - Byłoby fajnie, ale tu nigdy nie padał śnieg – wyjaśniła Żelinka – A poza tym jest gorąco i zaraz by stopniał.
   - Więc musimy schłodzić powietrze – wymyślił Rafał.
   - A niby jak mamy to zrobić panie szanowny? – spytała Zosia.
   - To proste. Będziemy wszyscy dmuchać w niebo, aż w końcu spadnie śnieg – opatentował swój pomysł Rafałek.
   - No to na co czekamy. Dmuchamy – rozochocił się Pączuszek.         
   Tymczasem w małym przytulnym saloniku z widokiem na błękitny wodospad dorośli zasiedli w wygodnych fotelach racząc się herbatką i wyśmienitymi ciasteczkami z marmoladą osobistego wypieku pani Klementyny.  Gość nabił fajkę ulubionym tytoniem kapitańskim i wetknął w nią zapaloną długą zapałkę, po czym wypuścił z ust parę białych kółek z aromatycznego dymu.
 - O jakiej to ważnej sprawie masz mi do powiedzenia mój miły przyjacielu ? – spytał i zamienił się w słuch.  
 - Hmm. Cóż. Jak już wiesz bywamy z Klementyną w różnych krajach. Tu i tam po drugiej stronie - Oliwier przerwał nagle by pogładzić  niewielką kieszonkę zielonej marynarki, jakby chciał się upewnić co do jej właściwej zawartości – To może za chwilę – mruknął pod nosem - Tak. Tak. Musi być po kolei – wyjaśnił, pociągając spory łyk londyńskiej herbatki.
Pani Klementyna chrupnęła w ustach okrągłe ciasteczko polecając je z uśmiechem gościowi, który nieco podejrzliwie zerkał na dziwnie zachowującego się przyjaciela. Po krótkiej chwili konsternacji wszyscy wymienili się w końcu uprzejmymi uśmiechami, a pan Antoni dalej mógł w oczekiwaniu na dalszy wątek dyskusji zażywać aromatycznego dymu ze swojej ulubionej fajki.  
– Tak właśnie. Próbowałem ci już powiedzieć drogi Antosiu – Oliwier znów przerwał zdanie - A może powinienem mówić do ciebie panie Pottil – spytał lekko zażenowany do przyjaciela.
- A to cię gryzie – Antoni wreszcie odkrył dziwne zachowanie przyjaciela -  Przepraszam to moja wina. Powinienem był się domyślić. Otóż Pottil to dawne dzieje. To moje drugie ja. Dzieci na całym świecie uwielbiały moje występy a zwłaszcza tę sztuczkę z szybkim przemienianiem się w wesołego klauna. No i tak zostało do dziś, choć przyznam się wam szczerze, że sam nigdy nie odkryłem gdzie nabyłem ten talent. Całkiem możliwe, że stało się to w cukierni pana Rosena, a może wtedy kiedy spotkałem kapitana Corneliusa ze statku Cesarzowej mórz w porcie Rotterdam. Ten dziwny i tajemniczy brodacz wręczył mi wtedy tajemniczą szkatułkę.
   - Szkatułkę ? To ciekawe – zainteresował się Oliwier.  
   - Dzieci nadal wolą pana Pottila aniżeli starego wychudzonego ramola na emeryturze – zaśmiał się pan Pażytrawka - Ale dla was zdecydowanie niech będzie ten stary poczciwy Antoni – wyjaśnił ostatecznie kwestię swojego imienia.  
- Świetnie, a więc drogi Antosiu jak już słyszałeś, próbowałem ci wcześniej wyjaśnić, że to nie ja jestem tym o którym myślisz. Zapewne zauważyłeś już, że w naszym miasteczku nie posmakujesz ani krzty czekolady. Zniknęła w jednej chwili. Wiele lat temu.
- Doprawdy. Bardzo mi przykro, że i was to spotkało – przyznał gość.
- Wiedz, że i my mamy wielką fabrykę czekolady, ale od dawna stoi nieczynna. Właściwie to już zapomniałem jak smakuje czekolada – zamarzył się Oliwier – Wszyscy tęsknimy za tą aksamitną, rozpływającą się w ustach boską słodyczą.
  - O tak. Bardzo tęsknimy za smakiem czekolady. Zakosztować herbatniczka oblanego w prawdziwej czekoladzie – rozmarzyła się pani Klementyna.
W czasie gdy pani Klementyna wspominała cudowny smak czekolady pan Oliwier wstał i wolno podszedł do starego portretu zawieszonego nad kominkiem. Portret przedstawiał groźnego pirata z gęstą czarną jak sadza brodą z olbrzymim na głowie kapeluszem w ptasich piórach.
Antoni poprzysiągłby, że już gdzieś spotkał tego osobnika o budzącym grozę wyglądzie, gdy nagle niemal zadławił się dymem z fajki, krztusząc się i kaszląc na przemian.
– Na mą szpiczastą brodę – zawołał – To kapitan Cornelius. To właśnie on dał mi tę szkatułkę lata temu w Rotterdamie –  wskazał na namalowany przedmiot leżący na perłowym stoliku obok kapitana – Wyjął z kieszeni złoty zegarek  – Dziwna historia. Ten zegarek był w tym właśnie kufrze – mruknął pod nosem i spojrzał na przyjaciela spodziewając się wyjaśnienia.
W odpowiedzi pan Oliwier wyciągnął wreszcie z kieszeni to co tak długo i skrycie ukrywał przed gościem. 
- Wielkie nieba. Są takie same! – niemal wykrzyknął Antoni – Jakby oba wykonały ręce tego samego zegarmistrza?
Oliwier uśmiechnął się tylko i spojrzał na przyjaciela tajemniczym wzrokiem, co jeszcze bardziej zakłopotało poczciwego pana Antoniego. Wyjaśnienie powstania zagadki zegarków bliźniaków nastąpiło w niezwykły sposób, bo aż trudny do uwierzenia. To co uczynił pan Oliwier przeszło najśmielsze oczekiwanie.
 - Corneliusie czas zsynchronizować zegarki - przemówił do obrazu i oczom gościa ukazała się rzecz niesłychana. Czarnobrody kapitan pirackiego statku nagle ożył i otworzył szkatułkę stojącą na perłowym stoliku wyjmując z niej złoty kluczyk. Wystawiając dłoń z obrazu podał go Oliwierowi zupełnie jak by był nienamalowanym lecz całkiem żywym człowiekiem.
  - Zdumiewające! Prawdziwa magia? - wykrzyknął Antoni klaszcząc w dłonie z zachwytu.
Oliwier wziąwszy złoty kluczyk ostrożnie wetknął ów maleńki przedmiot w równie niewielki otworek swojego zegarka i delikatnie pokręcił nim palcami, po czym przyłożył zegarek do ucha. Kiedy usłyszał ciche tykanie odetchnął z ulgą.
  - Tak tak przyjacielu. Masz rację. Ten bliźniaczy zegarek ma ten sam wyryty napis, który przeniósł was do naszego świata - Oliwier zamyślił się na chwilę. Niestety to nie wszystkie niespodzianki. Otóż jest jeszcze ten trzeci. Nikt nie wie skąd ani kiedy znalazł się w naszym mieście. Faktem jest, że istnieją nie dwa lecz trzy identyczne zegarki. Na wszelki wypadek wolałem oddać swój do przechowania kapitanowi Corneliusowi. Nie ma bezpieczniejszego miejsca jak szkatuła kapitana na statku pełnym groźnych piratów.  
– A to ci historia –rzekł zdumiony pan Antoni – Od początku działy się dziwne rzeczy wokół mnie, ale nigdy nie przypuszczałbym, że mój zegarek ma jeszcze dwóch braci bliźniaków w innym świecie. A może jest coś, czego jeszcze nie wiem, a powinienem wiedzieć? – zapytał z ciekawości gość.
- O tak z wielką przyjemnością opowiem ci mój drogi przyjacielu jak i gdzie powstały nasze zegarki. To dawne dzieje – oznajmił pan Oliwier.
- Może jednak ciasteczko – pani Klementyna nie dawała za wygraną.
- O tak chętnie spróbuję. Nawet dwa. I może dolewkę herbaty poproszę – pan Antoni serdecznie uśmiechnął się do pani domu, która nie ukrywała zadowolenia, że w końcu skusiła gościa na swoje słodkie specjały.
  - Wspaniałe, ymmm– zachwycił się – Pani Klementyno wręczam pani order za najlepsze wypieki jakie kiedykolwiek próbowałem – Jeszcze nigdy czegoś podobnego w ustach nie miałem. Schrupię jeszcze jedno. O może to żółte z niebieskimi kropkami.
Kiedy skończył smakować bajeczne delicje pani Klementyny, sięgnął po ulubioną fajkę i gotów był do wysłuchania niezwykłej historii o dwóch bliźniaczych zegarkach, którą to obiecał przedstawić mu jego przyjaciel Oliwier.   
  - Taaak. No więc te bardzo niezwykłe zegarki powstały dawno temu w pewnym warsztacie na granicy dwóch światów w mieście Lor należącego do królestwa Ewrob. 
Niegdyś Lor było tętniące życiem, wesołe i pełne znakomitych rzemieślników takich jak It i Ot. Tych dwóch świetnych zegarmistrzów pracowało dla panującej wówczas królowej Abry, siostry wcześniejszej władczyni Aluany która zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Powiadali że zamknięto ją w lochach zamku a może nawet otruto. Abra była złą królową, która rządziła  królestwem Ewrob. Na dodatek była czarownicą i znała wiele tajemnych sztuczek a przede wszystkim była chciwa i bardzo zazdrosna.  Kazała pracować rzemieślnikom i w dzień i w noc. Żądała coraz droższych i piękniejszych prezentów, których nie ma żadna inna królowa. Już nie wystarczały jej złote posągi ani suknie z materiałów lekkich jak wiatr. Jej zamek szybko zapełniał się drogimi błyskotkami, a królowa wciąż była niezadowolona. Wkrótce wielu wspaniałych rzemieślników z Lor popadło w nędzę bo mimo ciężkiej pracy nie dostawali zapłaty. Nie mając już pomysłów, zrujnowani zamykali swoje warsztaty i zamierzali opuścić miasto i królestwo. Rozzłoszczona królowa rozdzieliła miasto i rodziny tak by brat z bratem czy siostra z siostrą nie mogli już więcej się zobaczyć ani usłyszeć. Tylko jeden dom stał dokładnie po obu stronach granicy, co umknęło uwadze królowej. To był dom zegarmistrzów Ota i Ita. Oni jedni dziwnym zrządzeniem losu słyszeli się, lecz nie mogli zobaczyć. Tak bardzo pragnęli tego drugiego, że w końcu po wielu latach w wielkiej tajemnicy powstały dwa bliźniacze zegarki, dzięki którym bracia znów mogli połączyć się w braterskim uścisku. Kto wie, może Bajkowice to dawne miasto Lor a my wszyscy jesteśmy mieszkańcami królestwa Ewrob? – Oliwier zakończył swoją opowieść.  
 - Fascynująca historia Oliwierze – orzekł pan Antoni – Ale nie usłyszałem nic o tym trzecim zegarku, którego istnienie wszak wspomniałeś.      
Oliwier zerknął na swojego gościa i rzekł tajemniczo.
 – Kto wie mój drogi przyjacielu, kto wie? Żyjemy w świecie bajki, a w bajce wszystko jest możliwe – rzekł Oliwier po czym zrobił krótką przerwę jakby zastanawiał się nad czymś.
 - Czasami bywa, że musimy sami dopisać brakujące strony bajki, której mimowolnie staliśmy się uczestnikami. Obawiam się, że w tym przypadku nie unikniemy odwiedzin by dowiedzieć się odpowiedzi od tego, który ją zna.
- Odwiedziny? A kogoż to i gdzie mamy zaszczycić swą obecnością? – spytał Antoni.
- Dom na Smoczym Wzgórzu – Oliwier wymienił nazwę pewnej mrocznej budowli na górującym ponad miastem najwyższym szczycie – I myślę, że ten który tam mieszka, może nie być zadowolony z naszej rychłej wizyty.
 – Czy masz na myśli twojego dawnego przyjaciela? Szalonego dorożkarza. Tego no…Gartfala – Antoni zmarszczył brwi.
Oliwier opuścił głowę i rzekł ze smutkiem na twarzy.
  - W głębi duszy czuję, że tli się jeszcze w nim ta mikra cząsteczka ciepła, choć on sam tego już nie wie. Samotny od wielu lat w tym ogromnym, zimnym ponurym zamczysku.

                                                     😉
To jeszcze nie koniec powieści. Chcecie wiedzieć czy Święta Bożego Narodzenia zostaną uratowane a czekolada wróci do Bajkowego miasteczka i będzie radować podniebienia swoim smakiem jak dawniej???Zaglądajcie a być może jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sama dokończy się ta opowieść. Któż to wie???Papa do zobaczenia. 
                                                    👀















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Adam Sart Moje Obrazy

ERDOREN - powieść mojego autorstwa z gatunku fantastyki